CHAPTER SEVEN: REAPING

79 6 0
                                    

Hejaa!
No nie... Idzie wam fatalnie z komentarzami... aj... Postarajcie się, kochani!
Zapraszam do czytania i komentowania.
I pozdrowienia dla wiernej komentatorki Viks.
- Tina
***

Rankiem budzę się roztrzęsiona i niewyspana. Nocą nękały mnie koszmary, w których walczyłam z dzikimi psami w lesie dwunastki. Wataha była zawsze liczna, a wokół mnie nie było żadnych nadających się do wspinaczki drzew, a więc szybko mnie łapały i rozrywały powoli starając się, abym przeżyła jak najdłużej.
Świadomość, że kilkadziesiąt pięter pode mną znajdują się podobne stworzenia skutecznie spędziła sen z moich powiek przez niemal połowę nocy.
Kiedy wczoraj przemknęliśmy się do wind i wjechaliśmy prędko na nasze piętro, zanim ludzie zaczęli się tłoczyć, wychodząc, piętro było puste.
Byłam wściekła na Peetę. Znowu uratował mi życie, ale nie musiałby tego robić, gdyby nie zaciągnął nas obojga tam na dół. Pokłóciłam się z nim w windzie i przez to wszystko zapomniałam zapytać go dlaczego akurat tamte drzwi wywołały nawrót wspomnień.
Kiedy jednak się budzę, moją pierwszą myślą jest pytanie:Wybaczył mi już?
Kiedy wreszcie zjawiam się w jadalni, zastaję tam samą Tigriss. Moje pierwsze pytanie, które mam zamiar do niej skierować, zastyga na moich ustach, bo Peeta właśnie w tej chwili wychodzi ze swojego pokoju. Wita się ze mną skinieniem głowy. Spodziewałam się, że będzie zły, a on wygląda bardziej na skruszonego.
Siadamy w milczeniu przy stole. Milcząca zwykle Tigriss odzywa się chrypiącym głosem.
- Mogę spytać, co takiego wyrabiałaś wczoraj, że sukienka wróciła do mnie cała w strzępach?
Niezbyt przyjemna metoda rozpoczęcia konwersacji. Krzyżuję wzrok z Peetą i zagryzam policzek od środka.
- Wpadłam na grupkę spacerującą po ośrodku. - kłamię. - Nie wiem czy byli to fani czy też nie, ale usiłowali mnie zatrzymać.
- Ile ich było?
- Em... Pięciu.
Tigriss przygląda mi się spod przymrużonych powiek. Najwyraźniej tego nie kupuje. W każdym razie wzdycha i powraca do jedzenia.
cieszę się, że nie prosi o dalsze wyjaśnienia. Nie wiem, jak bym wywinęła się od odpowiedzi, gdyby kazali mi wskazać lub opisać wyimaginowanych zwyrodnialców.
- Kiedy przychodzi ekipa? - pytam Tigriss.
- Nie przychodzi. Dobrze się wczoraj spisali. Od teraz skupią się na trybutach. Na dożynki macie strój, którego zażądała Coin. Później ci go przyniosą.
I tyle. Żadnych więcej wyjaśnień.
Ponieważ nikt nie pali się do rozmowy, kończę jeść wcześniej i w ciszy wymykam się do własnego pokoju, chociaż w duszy wrzeszczę, jak opętana. Muszę się wyciszyć.
Moje skromne wymagania w postaci chwili spokoju wydają się jednak nieosiągalnym żądaniem, bo nie mija pięć minut, a słyszę pukanie do drewnianych drzwi.
Nie mam nastroju na rozmowę z Peetą. Ignoruję pukanie.

Pocieram gładki materiał białej koszuli, którą mam na sobie. W komplecie w dosyć szerokimi, czarnymi spodniami nie wygląda to najgorzej. Jedynym minusem, jest to, że przy bijatyce z psem okropnie posiniaczyłam moje ramiona, a koszula ma krótkie rękawy. Tigriss powiedziała mi, że wszyscy mentorzy będą ubrani w takie same stroje. Tak samo dzieci biorące udział w dożynkach.
Zostaję skierowana do niewielkiego pokoiku w postaci ekskluzywnej poczekalni, gdzie siedzi już Johanna. Ubrana w identyczny strój o dziwo prezentuje się lepiej ode mnie. Skierowuje na mnie wzrok zielonych i przenikliwych oczu, po czym wybucha śmiechem.
- Wyglądasz, jakby ktoś ci poprzyklejał fioletowe kropki na całe ramiona. - śmieje się.
- Aż tak to widać?
- Mmmm... Gdzieś się tak urządziła?
Dyskretnie rzucam spojrzenie na dwójkę strażników. Johanna pojmuje i kiwa głową na znak zrozumienia. Nie zależnie od tego, co zrobiliśmy... Mogłoby się nam oberwać za zapuszczanie się w tak dalekie zakątki tego budynku. Czy pomieszczenia nie powinny jednak być strzeżone? Zastanawiam się nad tym i dochodzę do wniosku, że podczas wypuszczania ludzi z lochów, rebelianci uniknęli konfrontacji ze zwierzęciem i po prostu nie wiedzą o jego istnieniu. Jak jednak można by przeoczyć coś tak wielkiego?
Dołącza do nas reszta grupy. Kiedy Plutarch pojawia się przy moim boku, o mały włos nie podskakuję.
- Wspaniałe, wszyscy punktualni! Chodźcie więc za mną. - komenderuje i odwraca się, nawet nie sprawdzając czy za nim pójdziemy.

Nie czekamy na światła, czy werble. Po prostu wychodzimy na scenę w półmroku. Domyślamy się, że mamy usiąść na fotelach rozstawionych w równiutkim rzędzie na scenie. Siadam... I wtedy ich zauważam.
Mimo półmroku, dostrzegam pobladłe twarze i identyczne, brązowe stroje. Troją w dwóch sekcjach, dziewczęta w jednej, chłopcy w drugiej. Mimo odległości, dostrzegam trzęsące się dłonie i widzę zdenerwowane spojrzeniami wszystkich z nich. Jest ich może pięćdziesiąt.
Gdybym miała być wśród nich, to byłyby to moje ostatnie dożynki. Później pracowałabym w kopalni... Nie... Nie dałabym rady. Handlowałabym dalej zwierzyną na ćwieku.
Nie zauważam, kiedy Coin pojawia się nagle i staje pośrodku sceny, Między dwoma średnimi pulami. Zauważam kątem oka, jak jeden chłopiec chwyta drugiego, młodszego za rękę i przytula go sobie. Boją się.
- Witajcie... - mówi oschle. - Wszyscy wiemy po co tu dziś jesteśmy. Zebraliśmy się, aby położyć kres głodowym igrzyskom na dobre i zemścić się na naszych okupantach. Jesteśmy tu, aby zmienić z powierzchni ziemi niedolę i głód. Aby pomścić naszych zmarłych, aby pamiętać nasz poległy ród. Tak więc pozwolę przyszłym mentorom na wylosowanie zawodników, z których jeden zostanie zwycięzcom i darujemy mu życie. Będzie mógł żyć wśród nas...
Mimo wszystko na sali rozległy się okrzyki protestu. Mogli to być ci, którzy byli przeciwko sposobowi, jaki został wybrany na zażegnanie pragnienia krwi, ale bardziej prawdopodobne, że ludziom nie podoba się perspektywa życia w pobliżu pociech dyktatorów.
Tak więc krótko i zwięźle Coin oddała głos Johannie. Dziewczyna wstaje i podchodzi do pul, po czym wyślizguje dwie na raz z tej z nazwiskami dziewcząt. Odczytuje ich imiona na głos. Jullie i Evelyne. Następnie robi to samo z pulą dla chłopców. Chester i Charles. Robi to tak szybko, że dziewczęta nie zdążają się zorientować, że to ich imiona wyczytała. Widzę przerażenie na twarzy chłopca, który przed chwilą chwycił dłoń młodszego za rękę. Spogląda to na niego, to na Johannę. Przez chwilę sądzę, że to jego wylosowano, ale dwoje rebeliantów wyciąga z tłumu tego młodszego chłopca, który już zdążył zalać się łzami. Ma zapewne ledwie dwanaście lat. Trafiło się więc dwójka chuderlawych i przestraszonych dziewczynek, w wieku Prim, jeden dwunastolatek i jeden starszy chłopak. Cała ta grupa razem wzięta ma mniej mięśni niż ja sama.
Trybuni Johanny stają za jej krzesłem i starają się wyglądać odważnie. Po minie Johanny widzę, że nie jest zadowolona z wyników losowania. Ona już wie, że żaden z nich nie wygra. Bez odwagi i siły fizycznej, jest jak bez mózgu. Jeśli ma się tylko rozum, albo tylko siłę i wybiera się na arenę, to można już zaczynać kopać własny grób.
Następnie wypada kolej Haymitcha. Dostaje podobny skład, z wyjątkiem wysokiej dziewczyny, Avery, która wydaje się zdeterminowana i dosyć silna. Jako jedyna do tej pory nie płacze.
Następnie przychodzi moja kolej.
Zanurzam dłoń w kuli... Chwytam kartkę papieru w rękę i wyciągam ją. Powoli rozwijam i odczytuję na głos nazwisko. Zoe Jumuvlec. Czekam, aż dziewczyna zostanie wskazana. W końcu zauważam wysoką i pulchną szatynkę zmierzającą ku mnie z rękami zwieszonymi wzdłuż ciała. Mogłaby przeżyć wiele dni bez jedzenia. Dziewczyna ma może z szesnaście czy siedemnaście lat, ale staje w wyznaczonym miejscu i spuszcza głowę nie patrząc mi w oczy.
Następna dziewczyna to Rosalyn Owens. Tym razem dziewczyna jest jasnowłosa i chuda, ale niska. Dokładne przeciwieństwo. W publice słychać szumy. Nie rozumiem dlaczego, ale możliwe, że to córka koboś wpływowego. Ta z kolejki patrzy mi w oczy, a w nich widzę iskierki pogardy i nienawiści, ale też nadzieji.
Pierwszy z chłopców nie wydaje się kompletnym zerem, a jest to Evan Giles. Z ciemną skórą Rue i całkiem wysportowanym ciałem, nie jest bez szans. Na koniec trafiłam na Simona Jerrysa, który budową ciała przypominał mi szatynkę. Rozpoznaję chłopka, który wcześniej trzymał za rękę młodszego trybuta Johanny. Pulchny i przestraszony. Wszyscy mają minimalnie po piętnaście lat.
Może z moją pomocą... Nie będą bez szans...

Nic nie wiesz, Panno EverdeenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz