Rozdział VIII

162 13 8
                                    

~ Perspektywa Daniela Lewis ~
Stałem przed drzwiami przez trzydzieści minut. Modliłem się, aby moja córka wybiegła z piwnicy i wtuliła się w me ramiona. Jednak zbyt mocno się bałem, żeby zejść do piwnicy i uratować własne dziecko. Moja głowa spoczywała na ramie od drzwi. Siedzenie na podłodze nie było komfortowe, ale chciałem czekać dalej.

Może, gdybym czekał wystarczająco długo, usłyszałbym jakiś dźwięk, wszystko jest lepsze od niczego. Pomyślałem trochę. O tym, że potwór kontroluje dźwięki dochodzące z piwnicy. To prawie wystarczyło, abym odszedł od tych przeklętych drzwi. Zacząłem płakać. To nie pomagało, tylko niszczyło mnie, ojca po stracie wszystkich trzech dzieci, porwanych przez coś, co nie powinno nigdy istnieć. To było chore.

Wendy widziała odejście córki. Stała obojętnie, gdy nasze ostatnie dziecko schodziło na dół, po tych demonicznych schodach. Mógłbym powiedzieć, że jest na skraju obłędu. Jej oczy, pełne lęku, płonęły jak ogień w mojej duszy. Piękna kobieta, którą poślubiłem, zamieniła się w zbiorowisko smutku. I jeśli pomyśleć o tym, co było trzy dni temu... Wszysyko było idealne, tak, jak zawsze. Wendy przychodziła i odchodziła. Szwendała się po całym domu, co jakiś czas mówiąc coś do siebie.

Prawie zasnąłem gdy to usłyszałem. Przeszywający krzyk, odbijający się od ścian budynku. Głośny, oszałamiający... Przestraszony?
Nastała cisza.
Nie będzie więcej dzieci. Rodzina Lewis zostanie zapomniana wraz z śmiercią moją i żony. Nie powstrzymywałem łez, walnąłem głową w drzwi.

Ostatecznie, wstałem na nogi z niechęcią a następnie ruszyłem do ogrodu. Ponieważ był Październik, gwiazdy świeciły już na niebie. Małe, świecące kulki wyglądały tak błaho w stosunku do jaśniutkiego księżyca. Rower Cass leżał pośród traw, jej inne zabawki leżały w rdzewiejącym zbiorowisku obok huśtawki.

Szopa nie była zbyt duża, po prostu wystarczała do przechowywania kosiarki i mych narzędzi. Wziąłem młotek i pudełko podniszczonych gwoździ. Potem przygotowałem sześć grubych, choć płaskich(*), desek. Cass i ja chcieliśmy zbudować domek na drzewie z tych desek. Wiatr zawiał w tym momencie i coś białego przeleciało mi przed twarzą.

Wylądowało na trawie, u moich stóp. Schyliłem się aby to podnieść, razem z narzędziami w rękach. To był rysunek. Było na nim nie do końca narysowane drzewo, pokolorowane na brązowo z grubymi zielonymi liśćmi. Patyczkowata postać z żóltym kapeluszem była narysowana do połowy wysokości drzewa, a druga, mniejsza, siedziała na małym pudełku z papierem w ręku. Na rysunku były też różowe szlaczki, horyzontalnie przecinające drzewo. Mówiły, że nasze dzieło jest ukończone w połowie.

Znowu się rozpłakałem. Moja mała dziewczynka. Moja cudowna, wyjątkowa, uzdolniona, twórcza, piękna córka odeszła... I to wszystko moja wina. Złożyłem kartkę i ostrożnie wsadziłem do kieszeni.

Wszedłem do kuchni i położyłem rzeczy na podłodze. Pierwsza deska została przygwożdżona pod kątem. Potem druga i trzecia - wbijałem je aż drzwi były silnie zablokowane.
,,Do widzenia, Cass." Szepnąłem gapiąc się w deski.

Była za mną
,,To twoja wina, dobrze o tym wiesz. Jeśli trzymałabyś język za zębami nasza córka by tu była. Przegnałaś ją na dół, a teraz ona jest martwa!" Wykrzyczałem. Moja żona mocno mnie przytuliła, a potem opadliśmy razem na podłogę, płacząc.

Płakaliśmy, i płakaliśmy, aż do momentu gdy zabrakło nam łez.
,,Moja wina." Wyszeptała mi do ucha.

























* - logiczne, co nie?

Siostrzyczka w Piwnicy |TŁUMACZENIE|ZAWIESZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz