Rozdział siódmy

317 20 3
                                    

18 tygodni później

— Bardzo się cieszę ze względu na ciebie i Xabiego.

Gdy usłyszałam te słowa, dosłownie niewiele brakowało, a spadłabym z drabiny, którą przytrzymywał mi Ramos, żebym mogła przyczepić balony do sufitu.

Od kilku godzin zajmowałam się organizacją imprezy–niespodzianki dla Xabiego z okazji urodzin w ogromnej willi jego najlepszego przyjaciela, gdzie zdążyłam załatwić przyzwoity zapas jedzenia, w tym wszelkie rodzaje mięsa i kiełbasy na grilla, sporą ilość alkoholu, dekoracje i upewnić się dwa razy, że wszyscy z zaproszonych gości pojawią się na sto procent. Ale Ramos obrał sobie właśnie tę chwilę za idealną, żeby znów ględzić o tym, co mu od dłuższego czasu leżało na sercu.

— Wybrałeś perfekcyjny moment, nie ma co — sapnęłam, odzyskując równowagę. — Ale między nami nic się nie dzieje.

Zza ramienia zobaczyłam, jak Sergio marszczy czoło, w ogóle nie przekonany moimi słowami.

Wiedziałam, że wielu ludzi myślało podobnie jak on, ale — na szczęście — nikogo nie obchodziło to na tyle, żeby zebrać się na takie wyznanie i robić z tego straszną rzecz lub po prostu nikt nie miał z tym aż tak wielkiego problemu, żeby wspominać o tym przy każdej nadarzającej się okazji.

Mogę przysiąc, że w ciągu tych kilku miesięcy wszystko uległo definitywnej zmianie. Każdego dnia musiałam znosić Ramosa, który z jednej strony wydawał się zawiedziony faktem, że zatruł się lunchem, a mianowicie sushi, bo najwyraźniej jego żołądek nie przepadał za surową rybą i nawet oskarżył Xabiego o spisek, zwalając na niego całą winę za to, że nie mógł zabrać mnie na randkę. Wyglądał przekomicznie, kiedy wszczął awanturę drugiego dnia przed rozpoczęciem treningu w obecności wszystkich, bo, w jego mniemaniu, Xabi odbił mu dziewczynę.

Na co ten odparł:

— Chłopie, wyluzuj. Znasz mnie nie od dziś i wiesz, że nie jestem zawistny. Jeśli chcesz kogoś pozwać, pozwij knajpę, w której jadłeś. A skoro tak bardzo ci zależy, to może Carter zgodzi się umówić z tobą jeszcze raz.

Tą drugą stroną była kwestia tego, że Ramos chyba szczerze cieszył się, że to jednak Xabi przyjechał po mnie tego pamiętnego, lipcowego wieczoru i w żadnym wypadku nie chciał psuć tego, co zaczynało się dziać. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Także Xabi był jakby zupełnie inną osobą. Otworzył się na mnie — jakkolwiek to zabrzmi — i między nami narodziło się coś w rodzaju przyjaźni. Dużo się śmiał i żartował, często zapraszał mnie na obiady; zdarzało się, że co najmniej raz w tygodniu wybieraliśmy się na wycieczkę po Madrycie. Podczas treningów wyręczał mnie w noszeniu sterty ręczników, jakby nie chciał, żebym wchodziła do szatni wypełnionej jego kolegami, którzy zwykle nie mieli wtedy na sobie niczego oprócz bokserek i starał się pomagać mi w dźwiganiu zgrzewek z butelkami wody, jakby nie na tym polegała moja praca.

Nie wspominam już nawet o tym, że Jose Mourinho wyglądał na poirytowanego postawą Xabiego i pewnego razu zabrał mnie na stronę, żeby zapytać, czy naprawdę jest mi ciężko.

— Nie, oczywiście, że nie — odparłam, całkowicie zaskoczona jego uwagą. — Skąd ci to przyszło na myśl?

— No cóż — westchnął. — Xabi nie odstępuje cię na krok i pomyślałem, że może go o to poprosiłaś, bo nie dajesz sobie rady. Chciałbym wiedzieć, co się dzieje, Carter.

SZTORMEM [1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz