Rozdział pierwszy: Carter

712 27 5
                                    

To nie jest tak, że ja mam coś przeciwko tym wszystkim ludziom, którzy od śmierci moich rodziców są dla mnie nad wyraz mili (to by tłumaczyło fakt, że do przygotowania ich pogrzebu nie kiwnęłam nawet palcem. Nie żebym nie chciała, bo mogłam to zrobić, tylko że oni wszyscy uznali, że przez tę tragedię nie mam głowy do spraw organizacyjnych i kazali mi się nie mieszać, więc odpuściłam sobie wykłócanie się), ale pogrzeb odbył się całe dwa dni temu, a oni wciąż nie dają mi spokoju.

Jeszcze zrozumiałabym, gdybym ich w jakiś sposób kojarzyła, chociażby z twarzy. Ale prawdę powiedziawszy, większość z nich poznałam właśnie w zeszłym tygodniu, kiedy przedstawiali się jako przyjaciele rodziny i składali mi kondolencje z powodu straty rodziców, co było takie totalnie bez sensu, bo mama i tata mieli w zwyczaju zapoznawać mnie ze swoimi znajomymi, a tych ludzi widziałam po raz pierwszy w życiu na oczy.

Co by poniekąd wyjaśniało to, że właśnie ci, których dopiero poznałam, wykazywali największe zainteresowanie tym, co się teraz ze mną stanie. Pojęcia nie mam, jak się nazywają, kim są, czy mają dzieci i tym podobne, ale oni najwyraźniej wiedzą o mnie więcej niż ja sama. To chyba dlatego dzwonią całymi dniami z zapytaniem, czy niczego mi nie trzeba lub nachodzą mnie w domu, a potem umawiają mnie na sesje terapeutyczne ze swoim psychologiem, widząc jak leżę na kanapie w salonie, oglądam Comedy Central i wcinam lody, bo uważają to za objaw typowej depresji.

Nie wspominam już o tych tekstach w rodzaju:

- Och, Carter, tak mi przykro. Wiem, co czujesz. To wielka strata; stracić tak wspaniałych przyjaciół, a przede wszystkim rodziców, jakimi byli Mark i Farah. Ale musisz być silna, wiesz? Oni na pewno nie chcieliby, abyś odcięła się od ludzi, którzy o ciebie dbają.

Albo (kiedy mówię, że nic nie chcę):

- Na pewno niczego nie potrzebujesz? Jesteś pewna? Bo ja mogę przyjść i dotrzymać ci towarzystwa. Lub, jeśli wolisz, możesz przenieść się do nas na ten czas. Obiecuję, że będziesz się czuć jak u siebie i niczego ci nie zabraknie.

Sami rozumiecie.

Pan Richardson, do którego moi rodzice mieli ogromne zaufanie (nic dziwnego - facet był ich prawnikiem i załatwiał sprawy tak, że się wzbogacali, mało tracąc), był jednym z niewielu, który uważał, że musi przeczekać mój stan i tylko raz zdarzyło mu się zapytać, czy wszystko okej, a mianowicie, kiedy po pogrzebie nie chciałam wracać do domu, a on zamówił już samochód i tak dalej.

- Tak - odpowiedziałam wtedy i pociągnęłam nosem, nawet na niego nie patrząc. - Jestem tylko trochę smutna. Ale przejdzie mi. W końcu mama na pewno nie chciałaby, żebym płakała. A tata powiedziałby, że powinnam być silna.

- Carter...

Pan Richardson powiedział moje imię takim zatroskanym głosem, że aż na niego spojrzałam. Ściągnął kapelusz, co było samo w sobie zabawne, choć do śmiechu mi nie było, bo on jest kompletnie łysy, a biorąc pod uwagę, że padała mżawka, zaraz miał całą mokrą głowę, jakby się spocił (ze stresu, ale to tylko taki przykład, bo czym miałby się stresować? Chyba nie tym, że musiał ze mną porozmawiać o ostatnich wydarzeniach, prawda?) i zmarszczył czoło; tak, że między jego brwiami pojawiła się zmarszczka, którą nazwałam „troska", bo pojawiała się zawsze wtedy, kiedy pan Richardson czymś się martwił. W tym wypadku, martwił o mnie.

- Nie ma nic złego w tym, że jesteś smutna. To zrozumiała reakcja i raczej byłoby to dziwne, gdybyś taka nie była. Tylko że... - zawiesił głos na chwilę, chyba zastanawiając się, czy to dobry pomysł mówić dalej, ale podjął się tego zadania i powiedział: - Bardziej boję się o to, że przez ten wypadek stałaś się na wszystko obojętna.

SZTORMEM [1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz