Rozdział dziesiąty

298 19 4
                                    

„To nie zmieni tego, że cholernie ją kocham".

Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie mogłam traktować Alberto jak chłopca na posyłki, za co babka zdążyła mnie już skarcić trzydzieści siedem razy — odhaczałam sobie jej zażalenia kwiatkami na okładce najnowszego Vogue'a, ale przecież to nie było tak, że ja go nie prosiłam. Bo totalnie prosiłam. A Alberto po prostu był tak strasznie miły, że zgadzał się spełniać każdą moją zachciankę, nawet jeśli w grę wchodziło znalezienie piątego sezonu Teorii wielkiego podrywu na DVD po angielsku w hiszpańskiej stolicy. No i jeszcze ten cały sernik, za którego zrobienie wziął się, kiedy wrócił z miasta, trzymając pod pachą płytę z serialem, a do tego kupił lody czekoladowe! Zupełnie jakby totalnie widział, że miałam złamane serce.

A babka tylko siedziała w fotelu i krzyczała, że zachowuję się niewdzięcznie — nie ma mnie w domu prawie dwa dni i nagle wracam, i wszystkich wykorzystuję; dopóki nie zauważyła, że w ogóle mnie to nie rusza. Dała sobie wtedy spokój, ale nie na długo.

— Coś się wydarzyło między tobą a Xabim, mam rację? — zaczęła ponownie, kiedy leżałam na białej sofie w salonie z pudełkiem lodów w jednej ręce, a w drugiej z pilotem od telewizora. Tym razem brzmiała przyjaźniej. — Wykorzystał cię?

Nie mogłam nic poradzić na to, że na sam dźwięk imienia Xabiego do gardła podeszła mi wielka gula, którą od razu miałam ochotę zwymiotować, a oczy zaszkliły mi się łzami, przez co wszystko wydawało mi się dziwnie rozmazane.

Od powrotu do domu czułam się niezwykle pusta. Jakbym nie miała już nic — utknęłam na tym świecie tylko dlatego, że z fizycznej strony byłam prawdziwym okazem zdrowia. Z psychicznej natomiast miałam wrażenie jakbym... umarła. I najgorsze w tym wszystkim było to, że nie potrafiłam sobie z tym poradzić; chciałam krzyczeć, płakać, niszczyć i w zasadzie robiłam to, ale w środku. Na zewnątrz wyglądało to tak, jakbym po prostu miała wszystko gdzieś i oczekiwała, że inni domyślą się, co jest nie tak, jakby byli Duchami Świętymi czy coś w ten deseń.

Problem leżał w tym, że oprócz Evelyn nie było nikogo, kto by miał to zrobić. Moi rodzice od pół roku nie żyli, a facet, który — nawiasem mówiąc — kochał mnie naprawdę bardzo mocno, dostał ode mnie kosza, bo ja miałam jakieś obiekcje w związku z jego dawnym życiem (co teraz wydawało mi się wielce dziwaczne).

Dlatego babka musiała dzisiaj rano zadzwonić do Mourinho i powiedzieć, że nie pojawię się na treningu. Nie mogłam zobaczyć się z Xabim biorąc pod uwagę, że nie odebrałam od niego żadnego połączenia, których było chyba ze trzysta od wczorajszego popołudnia, dopóki nie zdenerwowałam się na tyle, żeby wyrzucić telefon do toalety i dla upewnienia, że jest do końca zepsuty, walnęłam go jeszcze pięć razy lakierem do włosów. Na domowy ani do Evelyn nie zadzwonił; wydaje mi się, że Jose przekazał mu kłamstwo, które brzmiało: „Carter źle się czuje" i uwierzył w nie, a przynajmniej choć trochę, żeby wiedzieć, że potrzebuję chwili wytchnienia.

Tak, źle się czułam. Ale oni wszyscy wierzyli, że dojdę do siebie. A ja byłam pewna, że nigdy tego nie zrobię.

— Nie wykorzystał — mruknęłam. Musiałam nieźle się natrudzić, żeby babka nie usłyszała jak głos mi się łamie. — Jest na to za porządny.

— Do tego to ja sama doszłam. — Evelyn wywróciła oczami, poirytowana moim oczywistym komentarzem. — Znając jednak życie, mogłaś sama go sprowokować, a chłopak nie wytrzymał presji i skorzystał z okazji. Obie dobrze wiemy, że do tych najporządniejszych dziewczyn nie należysz, kochanie.

SZTORMEM [1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz