Drewniany dom pomalowany na biało. W rogach desek, które opiewają budynek, zdarta olejna. Rozpościerający się horyzont. Red River. Ciągły krzyk, nieprzerwany. Kevin, krzyczał Kevin. Nie potrafił jednak dosięgnąć jego ręki. Była zbyt daleko. Od tego czasu jakoś nieustannie uważał, że jest zbyt daleko. Od wszystkiego. Świat oddalał się od niego z każdym dniem, usiłując zatrzymać go w Bossier City już na zawsze.
Otworzył oczy. Było jasno. Zasłona wpływała do pokoju niczym dama w pięknej białej sukni usiłująca włamać się do jego sypialni. Oddychał nierównomiernie, więc przyłożył dłoń do klatki piersiowej. Pod skórą na tym obszarze znajdowało się jego serce, które biło w złym rytmie od dłuższego już czasu. Zmierzwił krótkie włosy i obserwował jak wiatr bawi się z materiałem opiewającym jego hotelowe okno. Było w tym coś tak lekkiego i zwiewnego, drobnego i ulotnego, iż pomyślał o Valentinie. W sekundę na jego skórze pojawiły się dreszcze, a on sam dostrzegł, że mimochodem bicie pod dłonią przyspiesza. Wspomniał tylko na moment o słodkim momencie, kiedy wraz z nią był jednością, kiedy dzielili ze sobą najdrobniejszą myśl, kiedy ich dłonie były splecione tak mocno, iż nikt - żadna siła - nie mógł ich rozdzielić. Tydzień, który spędził u jej boku wydawał mu się najlepszym w jego życiu i nie potrafił wybaczyć sobie ani jednej sekundy, której jej nie poświęcał. Przestał myśleć o wiadomości, która nie pozwoliła mu wrócić do niej w szpitalu. W podświadomości pierdolił to tak mocno, że wibrował od tego stół, a babcia mieszkająca piętro wyżej skarżyła się na wrzaski. V a l e n t i n a. Świat stawał się barwny.
Usłyszawszy sygnał z Black Berry, informujący o wiadomości, wyciągnął prawą rękę by dosięgnąć telefonu i spojrzeć na mały, świecący ekranik przedstawiający zdjęcie jego i Valentiny, które zrobiła swym polaroidem jej przyjaciółka - Chuck. Było tak zwyczajne, brutalnie normalne, iż cieszył się za każdym razem patrząc na nie. Brak zmartwień. Uśmiechy. Troszkę zmęczone twarze. Tyle.
Rzuciwszy spojrzeniem dostrzegł adresata wiadomości, jakim była sama Val, ostatnio przymuszona przez Lizzy do używania telefonu.
Pamiętaj, że dziś idziemy na "rodzinny bal" nowego chłopaka Elizabeth. Czy Ty też nie możesz się doczekać AŻ tak BARDZO jak ja? V.
Uśmiechnął się. Zwyczajność tej wiadomości głaskała jego ego, dając do zrozumienia, iż mimo wszystko, może on prowadzić cholernie normalne życie.
Wiem. Bardzo się cieszę. Włożę na siebie coś ładnego, żeby nie zrobić Ci wstydu. Ewentualnie pójdę na zabieg odmładzający (tak z 10 lat). Przyjadę po Ciebie wieczorem. X
***
W jej pokoju znajdowało się jedynie łóżko, ogromna skrzynia na wszystkie niepotrzebne rzeczy, mała szafka na ubrania i duże lustro na ścianie, które nie pozwalało jej teraz oderwać wzroku od dwóch krwistych plam symetrycznie rozstawionych na jej sylwetce. Krople spływały z jej nadgarstków powoli, długotrwale, snując się po jej ciele. Powoli przesunęła wzrokiem po swej nagości odzianej jedynie w powietrze. Wzięła głęboki wdech. Spokojnie stanęła na palcach, podnosząc dłonie ku górze. Krew od razu zalała ją do łokci, spływając w dół, ku głowie.
- Oddycham - powiedziała sobie szeptem, patrząc na czerwoną ciecz na jej ciele. - Jestem żyjąca... Jestem żywa. Już nikt mi nie zrobi krzywdy, naprawdę... Zrozum. - Spojrzała na własne odbicie, próbując wytłumaczyć sobie tę sprawę po raz ostatni. - Ta krew... Ona nie istnieje, zrozum. - Łza spłynęła z jej policzka gwałtownie, zupełnie nieoczekiwanie. Zamknęła oczy i przez chwilę poczuła, że ma na sobie żółty t-shirt... nosiła go często, szczególnie, gdy nie otrzymywała już nowych ubrań od Floter. Powietrze snuło podróże po dziedzińcu, tworząc z liści obraz magii wykonywanej przez czarownika w postaci drobnych wirów. Grzywka dostawała się do jej oczu, a ona zupełnie nie rozumiała, dlaczego ręka, w której trzyma papierosa, tak dygocze. "Clary" powiedziała. "Dlaczego moja dłoń tak drży, co?" - rzuciła na nią przelotnie wzrokiem, dostrzegając, że obiera cytrynę siedząc na ławce przed szpitalem. "Moja dlatego, że się boję... może twoja też?" zapytała, ale zaraz potem pokręciła delikatnie głowa. "Jednak myślę, że to tylko dlatego, że twoje dłonie muszą zbyt wiele dźwigać. Zawsze jesteś taka zdenerwowana, pełna nienawiści... twoje rączki nie mają już siły tego trzymać, Val. Może czas wreszcie to puścić?". Odsunęła od swojej twarzy pasmo ciemnych włosów, przeganiając je delikatnie ręką. Po wszystkim, co wypowiedziała, włożyła do ust cytrynę, a jej twarz oblała się grymasem. Lightburn mocno zaciągnęła się papierosem i spojrzała na przyjaciółkę, nie wypuszczając z płuc powietrza - lubiła, gdy wypalało ją od środka. "Po co tak się zachowujesz? Po co to wkładasz do buzi, łajzo?" zapytała, wypuszczając z siebie dym. "Bo kwas z cytryny wygrywa kwas, który przyjmuję tutaj" rzekła, po czym dodała kolejną porcję cytrusa do buzi. Valentina pokręciła głową, patrząc na Clary i chciała zabrać jej owoc, kiedy... usłyszała pukanie do drzwi. Mocne, szalone i dość niecierpliwe ręce dręczyły jej wejście do domu.
CZYTASZ
CAN'T CONTROL
FanfictionValentina Lightburn to młoda kobieta, która została obdarta z życia, zanim jeszcze je dostała. Przebywa w szpitalu psychiatrycznym o dziwnej historii, tajemnicach i sekretach. Popada w socjopatię i obłęd, gdyż nie może pogodzić się z własnym losem...