16.

199 12 8
                                    

Uciekaj, uciekaj, zaatakuję, zaatakuję, ZAATAKUJĘ.

Krzyk.

Nie tylko jego.

Tłum skandował jego imię, jak za każdym razem. To było takie realne.

Oddychał ich powietrzem, zatracał się w ich śpiewie. Chóralnie współgrali z jego głosem, tworząc coś na kształt chmury marzeń i próśb: wewnętrznego strachu oraz radości, mieszaniny szczęścia i niepewności związanej ze swoim byciem. On ich rozumiał. Rozumiał jak nikt inny. Dlatego tak bardzo ich kochał. Niezliczoną liczbę osób, którą zebrał w jedną jednostkę, nadał jej nazwę i po prostu pokochał. Był ich dłużnikiem, bo to oni dali mu życie. Takie ż y c i e jakiego pragnął.

Zszedł ze sceny chwiejnym krokiem, wykończony po dwugodzinnej grze na gitarze, tańcu na scenie i tego w tłumie, który podtrzymywał go, by nie upadł. Z nimi nigdy nie upadał.

- Piękne zakończenie trasy MTV2 $2Bill!* - krzyknęła Emma, gdy on staczał się z podwyższenia, na którym stał. - Ale Jared, to nie czas na odpoczynek. Przyszły listy.

- Nie mam teraz na to czasu. - Chciał raczej powiedzieć Nie mam teraz do tego serca, ale powstrzymał się widząc jej minę. - Czy to takie ważne?

- Tak. - Jej wzrok był nieugięty. - Przyszła pewna paczka z Chin. Nadana od Clarissy Hob. Myślę, że cię to zainteresuje.

Przez jego twarz przepłynął wyraz, którego Emma nigdy w życiu nie widziała. Nigdy w życiu nie widziała takiego strachu. Jego usta wygięły się w niemym krzyku, gdy wyrwał paczkę z jej rąk i udał się w stronę swojej przyczepy, ignorując przy tym otaczającą go ludzkość.

***

Pustka.

Brak tlenu. Brak zmysłów. Brak oddechu. Wszystko osaczyło ją do tego stopnia, że nie potrafiła otworzyć oczu. Nie potrafiła, lub po prostu nie chciała. Nie miała powodów, by to robić. Rogówki piekły ją w chwili, gdy podnosiła powieki, atakowane przez mocne, białe jarzeniówki. Czuła, jak żebra tarły jej skórę, gdy oddychała nierównomiernie, jak jej dłonie stawały się cienkie i nie miały nawet sił, by szarpać się z pasami, którymi była związana. Nie kontrolowała nawet własnej fizjologi, czuła tylko tuzin podłączonych do siebie kabli i rurek, wysysających z niej życie.

Życie.

To nie było życie, to było piekło. Nie potrafiła nawet płakać, susza panowała w jej gardle. Nie mogła krzyczeć, łkać, szeptać. Chciała pomodlić się do Boga, ale słowa nie pojawiały się w jej głowie, a fragmenty znanych jej modlitw rozpływały się w umyśle i znikały, niczym dym papierosa pod wpływem dyfuzji. Jeszcze parę dni wcześniej potrafiła sobie wmawiać, że to tylko iluzja, ale dziś czuła absolutną pewność, że skazano ją na coś, co powszechnie można było nazwać Edomem. Właśnie teraz Pan rozciągał nad nią sieć nicości**.

I gdy już miała stracić resztki nadziei, ten jeden jedyny okruch jej człowieczeństwa, poczuła, że pasy na jej nadgarstkach wcale ją nie uciskały. Były, owszem, owinięte wokół niej i niczym boa, miały w posiadaniu skrawek jej ciała, nie chcąc go oddać, ale nie ściskały jej tak mocno, by sprawiało to ból. Gdy ocknęła się tu pierwszy raz, na jej nadgarstkach odznaczały się czerwone pręgi, jakby liźnięcia diabła. Teraz natomiast, z powodu jej ciągłej walki ze skórzanymi strażnikami, poczuła przestrzeń między nią, a wiążącą ją z tym miejscem liną. Schudła. Schudła paskudnie i dobrze o tym wiedziała. Co, jeśli jej nadgarstki również straciły na szerokości...

Niepewnie otworzyła oczy.

- Cholera - wysapała, czując na sobie spojrzenie żarówki świecącej tak mocno, iż niemal wypalała oczy. Czuła, jak z popękanych ust sączy się strużka krwi. Mimo to napłynęła do niej energia, a ona jednym sprawnym ruchem szarpnęła ręką, by uwolnić się z uścisku. Bolało. Podrażniona, zakrwawiona skóra jej ciała nie chciała zbliżać się do skóry pasa rozciągniętego na jej nadgarstku. Wyczuła drżenie w całym ciele, spowodowane niespodziewanym cierpieniem. Na jej twarzy pojawił się grymas rozpaczy, ale jeszcze raz, mocniej i bardziej natarczywie, szarpnęła lęwą ręką, próbując wyślizgnąć ją z niewoli. Krew, która pojawiła się na zranionych nadgarstkach pomogła jej w tym przedsięwzięciu, dzięki czemu uwolniła lewą dłoń. I w tej chorej, głupiej, zupełnie niekontrolowanej chwili, uśmiechnęła się, zadowolona ze swojego poczynania, nie zważając na mocno poranioną dłoń. Ruszyła do drugiej ręki, by odpiąć pas, następnie postąpiła tak z obiema nogami. Bała się jednak wstać, obawiała się upadku. A nic nie jest gorsze, niż mocny upadek po tym, gdy lekko się wzniosłeś.

CAN'T CONTROLOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz