Od początku. Dziś był nerwowy dzień, a powód tego taki, że dzisiaj chodził u nas ksiądz po kolędzie. Sprzątanie, odkurzanie i te podobne sprawy. Gdy przyszedł, "zabarykadowałam" się w kuchni. Nienawidzę tego człowieka. Do księży z reguły nie mam nic, ale tego gościa nie trawię.
W końcu sobie poszli. Wyszłam na dwór, bo już dawno nie widziałam Sally. (Czyli, mniej więcej, trzy godziny). Poszłam więc do stodoły, bo ona tam śpi, przebywa jak nie jest w domu...te sprawy. Chodzę, wołam...nic. Już miałam wracać, gdy usłyszałam miauczenie. Okazało się, że wlazła na belki i nie może zejść. Pół godziny kombinowałam, jak się tam dostać. Kotka obserwowała moje poczynania z góry. W końcu i ja wlazłam na belki, a to jest dość wysoko. Rozglądam się za Salcią...Nie ma jej. Spojrzałam na dwór, bo zostawiłam otwarte wrota. A ta mała menda, chodzi sobie spokojnie, jakby nigdy nic, po podwórku. Nie pozostało mi nic innego, jak też zleźć z tego pułapu i dołączyć do niej na dole. I bądź tu mądry przy małym kociaku. Wykiwała mnie po całości...😂😂😉😉