Rozłączyłem się i wpadłem w otwarte ramiona blondyna.
- Hey. - szepnąłem z twarzą wciągniętą w jego koszulkę.
- Hey pyłku. - cmoknął moje włosy.
- Jak było? Chodź śniadanie jest jeszcze ciepłe, wszystko mi opowiesz.
Zabrałem go za rękę do stołu, gdzie zauważyłem, jak bardzo niebieskooki jest szczęśliwy.
- Już po wszystkim. Wiesz, że on dostał znak? Ostatniej nocy!
- Na prawdę? Chwila...
- Zabieram cię potem do kina. A obiad zjemy w restauracji. I wieczorem pójdziemy na spacer. - mówił podekscytowany, a ja ledwo powstrzymywałem lekki trzepot skrzydeł.
I naprawdę, najpierw poszliśmy do kina, potem do restauracji, a teraz kierowaliśmy się w stronę lasu z Saszą biegającym wokół nas.
- Gdzie mnie prowadzisz?
- Zobaczysz. - uśmiechnąłem się szeroko wprowadzając go w coraz głębsze odmęty lasu.
- Wiesz, że nie jestem leśnym stworzeniem nie? Zaczynam się bać.
- Spokojnie, byłem tu już tysiąc razy. - wyciągnąłem go na cichą polanę. - Gdy tylko na niebie pojawiają się gwiazdy, zlatują się tu wszystkie leśne istoty i wszyscy tańczą, i śpiewają, i...
- A więc zatańczymy? - ukłonił się lekko i wyciągnął do mnie dłoń.
- N-naprawdę? A-ale że ze mną? - jąkałem, a ten sam położył moją rękę na swojej i ustawił nas w pozycji do walca angielskiego.
- Oczywiście, że tak. Przecież kochasz tańczyć. - szepnął mi do ucha, a wokół nas rozbrzmiała muzyka.
Drobne duszki i stworzonka rozpoczęły swój koncert nadając wszystkiemu rytm i kolory. A my tańczyliśmy aż nie poczuliśmy zmęczenia.
Byliśmy już niedaleko wyjścia z lasu, kiedy blondyn zatrzymał się prawie rozłaczając przy tym nasze dłonie.
- Luke? Co się stało? - spytałem niepewnie i poszedłem bliżej niego.
- Kocham cię. - powiedział i wbił się w moje usta.
Zszokowany, dopiero po chwili zacząłem odwzajemniać jego miękki pocałunek, który trwał dopóki starczyło nam powietrza.
Kiedy oderwaliśmy się od siebie, ja wciąż byłem otumianiony intensywnością tego gestu.- Nie robiłem tego zdecydowanie zbyt długo. Kocham cię Michael'u Hemmings'ie. - nasze wargi ponownie się złączyły, a ja poczułem coś dziwnego. Coś działo się z moimi skrzydłami.
Luke zszokowany odsunął się ode mnie o jakieś centymetr i wgapiał się w moje jaśniejące białym światłem skrzydła, które zmieniały się pod wpływem mojego szalejącego ze szczęścia serca.
- Boże jakie piękne. - szepnął.
- To się naprawdę stało? One... Jak wyglądają? Luke!
- Są prześliczne Michael. Są cudowne. Takie duże i pełne! I jest ich tak wiele!
Łzy spływały po moich policzkach, a ja nie potrafiłem w to uwierzyć. Nigdy nie myślałem, że to się stanie.
- Ile ich jest?
- Pięć par. Chodź, musisz je zobaczyć!
Luke pociągnął mnie do domu, gdzie stanąłem przed lustrem i zszokowany wpatrzyłem się w to co znajdowało się za mną, i nie mówię tu o Luke'u.
- Naprawdę pięć... - niektóre były trochę zrośnięte, ale rzeczywiście było pięć par. Maksymalna ilość. Tyle pojawiało się u sylfów, które dotknęły dna i odbiły się od niego na tyle, żeby dotknąć szczytu.
- Na prawdę jesteś tak szczęśliwy? - szepnął zaskoczony
- Nawet nie wyobrażasz sobie jak bardzo...
- Ale... To był jeden dzień... Tyle czasu byłem dla ciebie okropny i...
- Jeden dzień wystarczy. Bo wiem, że tak będzie już zawsze. Czuję to.
- Kocham cię Mikey. - połączył nasze wargi w długim pocałunku, a ja poczułem motylki w brzuchu
NO to na tyle z tego ff, bardzo dziękuje za uwagę itp
Przepraszam, że nie zabiłam Luke'a itp, może w Ofiarze Wieloryba to zrobię jeśli będziecie chcieli :-)
Zapraszam na nowe, zaraz się pojawi
miłego dnia i nocy wszystkim!
YOU ARE READING
Kruche Skrzydła / Muke
FanfictionW świecie, gdzie ludzi zastępują stworzenia nadnaturalne słaby, drobny Sylf dostaje dar od losu, jakim jest mąż Avatar, przedstawiciel najrzadszego z gatunków. I wszystko jest dobrze, jednak on ma drugiego męża.