(Wstęp: Las. Zwierzęta. Wirgiliusz.)
Z prostego toru w naszych dni połowie
Wszedłem w las ciemny; jaka gęstwa dzika,
Jakie w tym lesie okropne pustkowie,
Żyjący język tego nie wypowie;
Wspomnienie gorzkie i zgrozą przenika,
Śmierć odeń gorzką nie więcej być może.
Lecz o pomocach mówiąc dobroczynnych,
Jakie spotkałem, zszedłszy w to rozdroże,
Powiem, com widział, wiele rzeczy innych.
Jak w ten las wszedłem, przypomnieć nie mogę.
Senny, prawdziwą opuściłem drogę.
Ledwo mnie dzika przywiodła drożyna
Pod górę, gdzie się kończyła dolina,
W której mi serce zakrzepło od trwogi.
Podniosłem oczy, wierzch góry wschodzące
W promienie złote ubierało słońce:
Pewny przewodnik nasz na wszystkie drogi.
Wtenczas uciszył strach mój, choć niesporo,
Wzburzone serca mojego jezioro,
Gdy w tę noc straszną ziębiły mnie dreszcze.
I jak tonący, gdy z morza wyskoczy,
Dysząc piersiami rozbit nieszczęśliwy,
Ku niebezpiecznym wodom zwraca oczy,
Podobnie duch mój w ten spacer złowrogi,
Skąd nigdy człowiek nie wychodzi żywy,
Spojrzał za siebie, choć uciekał jeszcze.
Wytchnąwszy trochę zmordowanym ciałem,
Ruszyłem kroku, ale jeszcze stałem
Silnie tą stopą, co była najniżej.
I oto w chwili, gdym postąpił wyżej,
Pantera z góry, pochyłą jej ścianą,
Biegła okryta skórą cętkowaną;
Zwinna i rącza, ile pomnieć mogę,
Tak mi stanowczo zastąpiła drogę,
Że nieraz cofać wstecz musiałem nogę.
Był ranek, słońce wschodziło na niebie,
Mając też same gwiazdy wkoło siebie,
Gdy boża miłość te tak piękne twory
Nowymi pchnęła po raz pierwszy tory.
Poranek, wiosna rzeźwiąca naturę,
Budziły we mnie nadzieję różową,
Że świetną zwierza upoluję skórę,
Choć nie bez trwogi. Gdy przeszła pantera,
Lew szedł naprzeciw i z zadartą głową
Głodowym rykiem grzmiał na paszczę całą,
Zda się powietrze od przestrachu drżało.
W ślad szła wilczyca z wpadłymi bokami,
Jakby żądz wszystkich wyschła suchotami,
Dla której nędzą część świata przymiera.
Przez strach, co na mnie spoglądał z jej oczu,