"Początek końca"- Supernatural + The Walking Dead cz.1

985 44 10
                                    

Misie kochane pojawienie się motywu "The Walking Dead" w ostatnich odcinkach Supernatural natchnęło mnie do stworzenia czegoś takiego. Nie mam pojęcia jak mi to wyszło gdyż jeszcze nie łączyłam wątków z całkiem różnych uniwersów. Mam nadzieję, że wam się spodoba. Jest to prezent z okazji świąt wielkanocnych (oby był udany). Liczę na wasze komentarze. Dajcie znać czy chcecie aby powstała część druga.
Enjoy <3

******

Dean zawsze zajmował się swoim młodszym bratem- Sammym. Zawsze go chronił. Gdy wirus zaatakował Kansas uratował mu życie. Jak później się okazało, cały świat spowiła zaraza, zaraza żywych trupów. Tułali się i walczyli o przetrwanie każdego dnia. Starszy Winchester wspominał dzień, w którym to wszystko się zaczęło. Przywiązali Mary do krzesła. Była agresywna. Chciała ich zabić. Przestała mówić, kontaktować, jedynie wydawała z siebie żałosne jęki rwiąc się w ich stronę. Wzywali pomoc ale nikt nie odpowiadał. Wszędzie nastał chaos. Gdy usłyszał w wiadomościach co spotkało jego matkę był jedynym, który odważył się ukrócić jej cierpienie. Ich ojciec był bliski załamania, a dwudziesto-sześcioletni wtedy chłopak trzymał ojca i brata przy zdrowych zmysłach. Sam zauważył, że wypaliło w nim to ogromne piętno. Nie był taki jak kiedyś. Dwa lata tułaczki i zabijania setek trupów też swoje zrobiły. Teraz był twardy jak kamień i nawet uśmiech na jego twarzy to była rzadkość... Czasem się uśmiechał gdy zabijał co niepokoiło młodszego Winchestera ale nic nie mówił. Bo i co miał powiedzieć?
"Hej, Dean usmiechnij się takie ładne słońce dzisiaj?"
Prawda była taka, że słońce przestało już dawno dla nich świecić, a oni tylko wegetowali. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Byle do przodu. Czasami oboje się zastanawiali czy nie łatwiej by było po prostu sobie strzelić w łeb ale... Zawsze pozostawała wątpliwość. Może ktoś jeszcze przetrwał? Może ich ojciec również żył? Doskonale pamiętali dzień gdy epidemia sięgnęła zenitu i w zamieszaniu się rozdzielili... Pamietali krzyki, dźwięki rozrywanych żywcem ludzi i przerażenie rozrywające ich klatki piersiowe. Jedynie biegli do przodu póki mogli, a później płakali, póki nie padli z wycieńczenia. To, że przetrwali było zasługą ich szybko zdobytych umiejętności w walce i determinacji. Byli nierozłączni aż do dnia, w którym odnaleźli ojca.

Słońce wtedy niemiłosiernie grzało, a im zabrakło zapasów wody. Szli pustą drogą, jedynie mając przy sobie noże i pistolety z pustymi magazynkami. Nie rozmawiali za wiele ale oboje zastanawiali się czy po niemal dwóch latach piekła jakie przeszli nadszedł dzień ukrócenia ich męk? Pot powoli zalewał ich oczy, a w zakamarkach kryli się sztywni.
-Sammy, jak się trzymasz?- zapytał schrypniętym głosem Dean. Brat był ostatnią rzeczą która trzymała go przy resztkach człowieczeństwa jakie w nim zostały.
-Tak sobie... Trzeba znaleźć jakiś dom albo sklep niewyczyszczony z zapasów.
-Ten mi wygląda na nienaruszony- kiwnął starszy brat, po czym podeszli do przeszklonych okien, sprawdzając czy w środku nie ma sztywnych. Ostrożnie przekroczyli próg, gdy ktoś się na nich rzucił, unieruchamiając im ręce i nogi i zabierając broń.
-Sukrwysyn- przeklął Dean, a wtedy usłyszeli czyjś gwizd. Zza ciemnego wejścia ktoś szedł w ich kierunku wymachując kijem bejsbolowym, obtoczonym drutem kolczastym i pogwizdując bon Jovi'ego. Dean skądś znał ten kij...
-Kto dziś się złapał do naszej pułapki?- zapytał lekko wyniszczony mężczyzna. Dean niemal nie udusił się własną śliną na jego widok, a prowizoryczna broń, nazwana przez przywódcę grupy Lucille upadła na ziemię.
-Tata?- rzucił zdezorientowany Sam, a przywódca kiwnął do swoich przydupasów.
-Puśćcie ich- posłusznie wykonali jego polecenie, a Winchesterzy uściskali się mocno. Teraz miało być już wszystko dobrze, odnaleźli się. John pokazał swoim chłopcą jak żyje, przedtawił Lucillę oraz pochwalił się ile durnych łbów nią rozwalił. Deana nie obchodził fakt, że nie wszystkie"trofea" jego ojca były sztywnymi. Co cenniejsze wymieniał z imienia.
-Kto się nazywa Glen?- prychnął starszy brat i zaczął rechotać razem z ojcem. Później było jeszcze gorzej. Sam obserwował wszystkie okropności jakich się dopuszczał ojciec, a Dean mu z chęcią asystował. Kochał go bezworunkowo dlatego nie widział nic złego w swoim postępowaniu, bo skoro tata tak robi,ł to znaczy że to konieczne. Uczył się od niego polować na sztywnych i żywych. Nazywali to rodzinnym biznesem... Najmłodszy z Winchesterów nie mógł na to patrzeć. Próbował przekonać brata, że ojciec oszalał ale Dean nie słuchał. Miał dosyć dźwigania odpowiedzialności na swoich barkach. Chciał zostać z ojcem. Sam miał dosyć. Spakował plecak i ruszył do wyjścia.
-Gdzie idziesz?- stanął, przeklinając w duchu, że jego brat go przyuważył.
-Odchodzę- warknął na to długowłosy i nie odwracając się szedł dalej.
-Zostawisz mnke i tatę? Sam tam nie przetrwasz! Poczekaj!
-Tutaj też nie przetrwam. Nie mogę na to patrzeć. Wolę zginąć tam niż gnić tutaj. Może dołączę do jednej z osad, które gnębicie?
-Tak trzeba Sammy, to pozwala zachować pokój i pozwala nam przetrwać. To jest to co robimy, to nasze zadanie...
-Nie widzisz, że już gadasz jak ojciec?! Pozwól mi odejść.
-Sammy, nie...
-Brzydzę się tobą- Sam nie chciał tego mówić ale wiedział, że to jedyny sposób, żeby tamten pozwolił mu odejść. Dean przystanął w półkroku i patrząc z wyrzutem na brata warknął.
-Tylko potem nie wracaj do mnie z podkulonym ogonem.
-Bez obaw, nie wrócę.
-I tak zawsze to robisz- to były ostatnie słowa jakie między sobą wymienili. Sam się odwrócił i ruszył w podróż. Zabijał sztywnych, zdobywał pożywienie i kazdego dnia brnął do przodu. W końcu trafił do osady zwanej Aleksandrią, gdzie dowodził niejaki Rick Grimes.

Destiel (i nie tylko) ~ One ShotsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz