Rozdział 17

165 20 4
                                    

Dziś obudziłam się wcześniej, jeszcze długo przed wschodem słońca. Naprędce zjadłam śniadanie i ruszyłam do stajni. Rusty trochę marudził, że jest jeszcze wcześnie, ale ostatecznie dał się wyprowadzić.
Miałam dużo czasu, więc pojechaliśmy okrężną drogą. Kiedy wyjeżdżałam z lasu, zauważyłam coś co już wcześniej mnie zdziwiło. Barka przewożąca żołnierzy znów zjawiła się na rzece.
- Dziwne - mruknęłam.
Rusty nadstawił uszu. Ściągnęłam lekko wodze, aby zatrzymać konika. Cofnęłam go kilka kroków do tyłu, aby schować się cieniu drzew.
Na barce znajdował się tuzin mężczyzn. Ustawili się przy burtach z kuszami w rękach. Obserwują. Chciałam cofnąć się głębiej w cień, ale zdusiłam w sobie ten odruch. Myślę, że jeśli któryś z nich zauważyłby ruch, to strzeliłby bez zastanowienia, a wtedy albo ja, albo Rusty, nie mielibyśmy już czego szukać na tym świecie. Czemu posiłki zachowują takie środki ostrożności? Powinni czuć się swobodnie na terenach królestwa. No chyba, że się mylę.
Poczekałam aż przepłyną i wtedy ruszyłam.

- Mówisz, że biegałaś pół dnia po lesie tylko po to, żeby znaleźć list, w którym zawarte były doskonale znane zwiadowcy informacje? To bez sensu - powiedziała Francesca, drapiąc się po policzku.
Spotkałam ją na moje nieszczęście w jednej z bocznych uliczek. Ciekawa byłam co robiła w wiosce o tak wczesnej porze. Czyżby nie mogła spać?
- Mhm. Myślę, że to był taki mały sprawdzian - odburknęłam.
Czarnowłosa zupełnie nie zwróciła uwagi na mój ton. Zapatrzyła się w tłum. Ewidentnie kogoś szukała.
- Masz bardzo dziwne włosy. - Rzuciła na mnie okiem. - Niby są brązowe, ale na końcach jasne. Jak to się dzieje?
Chwyciłam pasmo moich włosów i dokładnie się im przyjrzałam. Rzeczywiście, były takie, jak opisała je Francesca. Nagle zdałam sobie sprawę, że nigdy nie przykładałam wagi do tego jak wyglądam i zrobiło mi się dziwnie.
- Myślę, że wypaliło mi je słońce.
- Aha.
Rusty trącił mnie w ramię. Uniósł brwi i cicho prychnął. Kiedy spotkałam moją "koleżankę" musiałam przez czystą grzeczność z niego zejść, więc teraz szedł obok mnie. Ludzie patrzyli na to z powątpiewaniem, bo nie trzymałam wodzy. Nawet zaczepiło mnie jedno dziecko i zwróciło mi uwagę, że "może uciec", ale mało się tym przejęłam. Nie ucieknie.
Odepchnęłam go lekko. Trącał mnie już od dłuższego czasu. Pewnie chciał wracać.
- Diana! - Frnacesca złapała mnie za rękę i ścisnęła boleśnie. - Popatrz! To ten chłopak - pisnęła.
Rozejrzałam się po tłumie. Domyślałam się o kogo chodzi, ale miałam nadzieję, że jednak się mylę.
- Tam. - Wskazała palcem na tabun biegnących chłopaków.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Poranne przebieżki to niezła okazja do pośmiania się z młodych rycerzy. Na początku terminu wszyscy byli czerwoni na twarzach, spoceni i ledwo dychali, ale teraz tylko niektórzy mają problem z wytrzymałością. Serce zabiło mi szybciej. Na przedzie biegł Hector. Był drobniejszej budowy i biegł z lekkością, której brakowało innym czeladnikom.
Pomachałam do niego. Chyba nietrudno było mnie zauważyć. Jako jedyna miałam u boku konia, który musiał wyglądać jak wyrwa w krajobrazie ze względu na swoją maść. Chłopak odmachał mi i puścił mi oczko, wskazując za siebie. Gdzieś w  środku tego śmiesznego stadka biegł Tristan. Zgięłam się wpół ze śmiechu. Twarz oblała mu się rumieńcem, rozdziawił paszczę i ledwo włóczył nogami.
- Dawaj, dawaj! - krzyknęłam do niego.
Rozejrzał się zdezorientowany, a kiedy mnie zobaczył wykrzywił twarz w grymasie, który miał być uśmiechem. Zachęcony moim krzykiem, wydłużył krok. Uśmiechnęłam się do siebie, ale uśmiech szybko zszedł z mojej twarzy.
Przede mną stał zdyszany Lukas i głaskał mojego konia. I kolejne rozczarowanie, zdziwienie czy cokolwiek to miało być - Rusty wydawał się być pocieszony faktem, że ktoś poświęca dla niego swój czas. Jeszcze tego by brakowało, żeby ten młokos zjednał sobie mojego konia. Strzeliłam mu wściekłe spojrzenie i odchrząknęłam.
- Chyba pomyliłeś drogi - wycedziłam. - Powinieneś być...
- Tam - przerwał mi, wskazując palcem w stronę odbiegających kadetów.
To trochę zbiło mnie z tropu, ale nie zamierzałam się poddawać.
- To czemu cię tam nie ma? - spytałam.
- Bo rozmawiam z tobą.
Rzucił mi wyzywające spojrzenie. Uniosłam podbródek.
- Czyżby?
Jego pewność siebie nagle wyparowała. Spojrzał zakłopotany na Francescę, a potem wrócił do mnie. Chłopak musiał się trochę pogubić. I o to chodziło.  
- Noo... tak. - Podrapał się po karku. - Przecież widzisz.
- To przestań i bierz się do roboty! - krzyknęłam, odganiając go ramionami.
Cofnął się kilka kroków ze zdziwioną miną, wyglądał jakby się zagubił. Śmiesznie. Potem odbiegł do swoich i dogonił ostatniego. Spojrzał jeszcze na mnie przez ramię, a potem wysforował się bardziej na przód.
- Co to było? - spytała Francesca.
Wydawała się być oszołomiona, zdenerwowana i rozbawiona na raz. Zacisnęłam usta w wąską linie. Właśnie, co to miało być?
- Muszę jechać - odparłam i wskoczyłam na grzbiet Rusty'ego.

- Jedziemy na zamek - oznajmił Will.
Stanęłam i opuściłam ramiona w zrezygnowanym geście. Drzwi zamknęły się za mną ze skrzypnięciem. Ledwo co weszłam do domu. Okazuje się, że po kilku miesiącach nauk roboty wcale nie ubywa, a nawet przybywa. Koszmar.
- No - pogonił mnie Will.
Narzucił płaszcz na ramiona i wyszedł. Przewróciłam oczami i głośno wypuściłam powietrze.
- Ale śmierdzę - zawołałam z wnętrza chaty.
Głowa Willa pojawiła się we framudze drzwi. Jego nozdrza poruszyły się i spojrzał na mnie sceptycznie.
- Nonsens.
- Ale...
- Żadnego "ale" -  powiedział surowo i zszedł z ganku.
- A l e wróciłam z treningu i się spociłam, i zmęczyłam, i chce mi się pić, i...
Will z lekkością wskoczył na grzbiet Wyrwija. Staruszek dobrze się trzyma, rusza się jak młodzieniec.
- Nie jedziemy w odwiedziny do barona - westchnął. - Nie musisz pachnieć fiołkami.
To rozbudziło moją ciekawość. Powstrzymałam się przed wybiegnięciem z chaty i poczekałam chwilę, tupiąc stopą w deski. Nie chciałam, żeby mój nauczyciel odczuł satysfakcję, to byłaby moralna porażka.
- Ruszże się, dziewczyno, nie mamy całego dnia!

Bardzo się zdziwiłam, kiedy Will zaprowadził mnie na teren Szkoły Rycerskiej. Kiedy mijaliśmy place, na których ćwiczyli przyszli rycerze, schowałam twarz w kapturze. Will skwitował mój czyn śmiechem.
Zwiadowca poprowadził mnie do budynku i przyznać muszę, że trochę się zlękłam. Nauczyciel zapukał do drzwi. Otworzył nam sir Karel. Mężczyźni pozdrowili się skinieniem głowy. Weszliśmy, a wtedy zauważyłam jeszcze sir Rodney'a. Will skłonił się nieznacznie, więc zrobiłam to samo. Byłam kompletnie zdezorientowana i to uczucie narastało, kiedy zwiadowca przedstawił mnie rycerzom.
- Pewnie zastanawiasz się co tu robisz, prawda? - podjął sir Rodney.
Tak! Wytłumacz, wytłumacz, wytłumacz.
Skinęłam głową.
- Dobrze - kontynuował. - Potrzebujemy małego oddziału, który będzie eskortował delegację do zamku Araluen. Kurierzy i prawnicy transportują ważne informacje i potrzebują wsparcia. Niestety nasi żołnierze są na razie niedysponowani, więc musimy skorzystać z pomocy czeladników.
Przetrawiłam jego słowa i skinęłam głową. Już się boję.
- Dlatego wybraliśmy do tego zadania pięciu najlepszych uczniów naszej szkoły, a do nich dojdziesz ty - dokończył sir Karel.
Na brodę Gorgola...
- Staw się tutaj jutro o świcie - rozkazał sir Rodney.
Wyszłam, podczas gdy rycerze i mój nauczyciel zamienili jeszcze kilka zdań. Nogi miałam miękkie i gardło suche na wiór. Co to ma znaczyć? Co to ma być?
- No - zwróciłam się do Rusty'ego i przerzuciłam ramię przez jego szyję aby się na nim podeprzeć. - Wygląda na to, że Willowi całkiem odbiło.
Rusty tylko mrugnął do mnie w odpowiedzi.



 



Ja zwiadowcaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz