Rozdział siódmy: Pokora

6.6K 709 564
                                    

Fumo!

– Harry!

Harry uśmiechnął się lekko, kiedy dym wypełnił dormitorium pierwszorocznych chłopców, powodując wrzaski sprzeciwu i obrzydzenia Grega i Vince'a, którzy akurat się uczyli, i Blaise'a, który już przysypiał na swoim łóżku. Ten ostatni wręcz zleciał na ziemię, krztusząc się i kaszląc. Harry pewnie sam by się dusił, ale rzucił na siebie zawczasu Specularis. Niewielkie okienko czystego powietrza unosiło się wokół niego, zawracając dym z drogi i pozwalając chłopcu swobodnie oddychać. Przemieszczało się razem z nim, dzięki czemu mógł widzieć na niewielką odległość.

Jeszcze raz wykrzyczał zaklęcie, tym razem przybierając ostrzejszy ton głosu i robiąc szerszy gest różdżką, a dym się rozwiał. Vince i Greg gapili się na niego. Blaise łypał groźnie z podłogi.

– Można wiedzieć, po co zrobiłeś coś takiego – zapytał, traktując te słowa jak zdechłą żabę, którą przywlekł kuguchar – dokładnie pośrodku naszego pokoju?

– Bo Draco twierdził, że nie dam rady – odparł Harry, wzruszając ramionami i siadając z powrotem na łóżku. Przytulił do siebie kojącą świadomość, że nie zapomniał zaklęcia dymiącego. Miał przeczucie, że będzie mu ono potrzebne, podobnie jak Protego i cała reszta obronnych i ułatwiających ukrywanie się czarów, które matka tyle czasu wbijała mu do głowy. – Wszelkie pretensje proszę kierować do niego.

– Nie mówiłem, że masz mi to udowadniać już teraz – jęknął Draco z sąsiedniego łóżka.

Harry zamknął oczy i pozwolił kłótni toczyć się gdzieś obok. Taka paplanina, w której imię jego albo Connora przewijało się wyłącznie przypadkiem, była niezrównana – lepsza mogła być tylko cisza, której osiągnięcie w towarzystwie Dracona było niewykonalne – kiedy chciał przemyśleć ostatnio nawiedzające go sny.

Sny były z początku niewyraźne – pojawiała się w nich po prostu zmieniająca kształty ciemność, która nie zaimponowała Harry'emu, wychowanemu wśród opowiadań o pierwszym powstaniu Voldemorta i potwornych rzeczach, do jakich pod jego przewodnictwem posuwali się śmierciożercy. Z czasem jednak kształty wyostrzyły się i Harry odkrył, że znajdował się w labiryncie pełnym pokręconych korytarzy i zmierza w stronę drzwi, które otworzyły się gwałtownie, z warknięciem.

Potem między nim a drzwiami zaczęła pojawiać się jeszcze jedna figura. Postać ta wydawała się mała i przygarbiona, nic nie znacząca. Harry podejrzewał, że te pozory mają po prostu odciągać od niej uwagę. Ponieważ jednak sam używał takiej obrony, przyjrzał się dokładniej i zauważył fioletowy turban, który owijał głowę tej osoby. A potem obudził się z krwawiącą blizną i to był, jak uważał, ostatni dowód, jakiego potrzebował. Profesor Quirrell chciał skrzywdzić Connora.

Sprawa w gruncie rzeczy wyglądała niedorzecznie. Profesor bez przerwy się jąkał i nauczał Obrony Przed Mroczną Magią z porażającą niekompetencją. Harry'ego to nie obchodziło. Miał zamiar śledzić profesora Quirrella i zobaczyć, co uda się odkryć na jego temat.

Harry!

Harry zamrugał i usiadł. Draco i Blaise patrzyli na niego wyczekująco, przy czym ten drugi trzymał przed sobą różdżkę, nad którą latała czysta, szklana bańka. Harry rozpoznał ją jako początkującą próbę zaklęcia Specularis.

– Nie tak – powiedział i usiadł, żeby pokazać im prawidłowe ruchy nadgarstka. Prawdopodobnie nauczając potencjalnych śmierciożerców prosił się o kłopoty, ale odmową zyskałby sobie reputację uprzejmego palanta, a Harry wolał uniknąć jakiejkolwiek złej opinii. Poza tym uważał, że niektórych można nawrócić. Nie wszyscy Ślizgoni byli źli. Nawet Draco był przez większość czasu całkiem znośny.

Ratując ConnoraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz