Day 8 - Shopping

278 30 15
                                    


— Szampon... Szampon dla kotów...

Matthew spojrzał na siedzącego w wózku sklepowym Wachabe. Ani trochę nie przypominał kota, choć w tamtym momencie patrzył na niego równie morderczym wzrokiem, jak te pomioty szatana.

— No ja wiem. Ale nie wydaje mi się, żebyśmy znaleźli coś dla misiów polarnych. — Niedźwiadek milczał. — No nie patrz tak na mnie, to nie moja wina.

Kobieta przejeżdżająca akurat obok niego z wózkiem, w którym siedziała cztero- lub pięcioletnia dziewczynka, spojrzała na niego z zaniepokojeniem na twarzy. Najwyraźniej nie uważała, żeby mówienie do pluszaka, niepokojąco podobnego do żywego zwierzęcia siedzącego jak małe dziecko w sklepowym wózku było normalne. Kanada uśmiechnął się do niej uspokajająco i odjechał kawałek dalej.

— No to ty decyduj, ciebie będziemy kąpać — powiedział zdecydowanie ciszej niż wcześniej. — A tak w ogóle to gdzie jest Gilbert?

Jak na zawołanie zza regału wyłonił się wyszczerzony od ucha do ucha Prus, nad którego głową krążyła Duma. Wrzucił do koszyka zgrzewkę finlandzkiego piwa i paczkę nasion słonecznika. Kanada spojrzał na niego z uniesioną brwią.

— Ale ty wiesz, że to nie przejdzie?

— Tak właściwie to nie wiemy czy nie przejdzie. Zaufaliśmy Francisowi na słowo, a może to wszystko to tylko bujda na resorach? W każdym razie zachowuj się zupełnie naturalnie, a z pewnością się uda.

— Okej, a te ziarna?

— Dla Dumy.

W ogóle nie przekonany Matthew pokiwał jedynie głową i przystał na ten pomysł.

— No to który, Wachabe? — Miś wskazał jedną z trzymanych przez niego buteleczek i Matt z cichym westchnięciem wrzucił ją do wózka. — Mówiłem od samego początku, że ten. Coś jeszcze? — zapytał, patrząc na ich zakupy. Było tam zdecydowanie za dużo kiełbasy i zdecydowanie za mało czegokolwiek o smaku syropu klonowego...

Gilbert bez problemu zauważył wypisane na jego twarzy myśli. Zbliżył się, odebrał od niego sklepowy wózek, w zamian wręczając krótkiego buziaka w policzek.

— Ja się tym zajmę — powiedział jeszcze i z niebezpieczną, jak na supermarket, prędkością odjechał razem z Wachabe, najwyraźniej czerpiąc z tego dziecięcą radość. Matthew został sam z Dumą Prus, która wygodnie umościła się na jego ramieniu. Pogłaskał ją po łepku i ruszył do kas, stwierdzając, że tam poczeka na swoje duże dziecko.

Nie wiedział, skąd Prusy bierze tyle energii. On sam czuł, że zaczyna dopadać go związany z końcem września, jesienny nastrój. Ostatnimi laty stał się bardziej podatny na najmniejsze zmiany pogodowe, więc ochłodzenie naprawdę źle na niego wpłynęło. Póki co tylko wcześniej chodził spać, mimo jawnych protestów Gilberta, ale wiedział, że w listopadzie przybierze to na sile. Chciał już zimę i śnieg, które niosły poprawę jego samopoczucia.

Po paru minutach bezsensownego stania przy kolejce do jednej z kas, w końcu dołączył do niego Gilbert. Z wzruszeniem i uśmiechem politowania zauważył, że w wózku znajduje się kilka słoiczków z jego ulubionym syropem do naleśników. Naprawdę nie sądził, że uda im się to kupić, ale miło mu się zrobiło na myśl, że Prus pamiętał nie tylko o sobie.

Matt wkładał do siatek nabite na kasę produkty, a Gilbert z sympatycznym, oszukującym ofiary uśmiechem czekał, aż będzie mógł zapłacić. Gdy przyszło do kasowania słoiczków syropu, młoda kasjerka popatrzyła na nich uważnie, sprawdziła coś pod blatem swojego stanowiska, po czym zrobiła zmartwioną minę.

— Przepraszam, ale nie mogę panom sprzedać tych produktów.

Matthew rozśmiał się na wpół triumfalnie i kontynuował pakowanie zakupów. Prusy nie wyglądał, jakby miał zamiar się poddać. Przysunął się trochę do niej i uśmiechnął czarująco. Szkoła Francisa, pomyślał chłopak, wywracając oczami.

— A czy mogę się dowiedzieć dlaczego?

— Ekhem... Mam takie zarządzenie. Bardzo mi przykro...

— Mówił ktoś pani, że ma pani piękne dłonie?

— Słucham? — jęknęła, rumieniąc się i odrzucając za plecy opadającą na ramię kitkę.

— Są silne i pewne, ale równocześnie subtelne i zadbane. — Ujął jedną z jej dłoni i delikatnie ucałował, nie przestając patrzeć jej w oczy. Ludzie w kolejce patrzyli na to widowisko z nieukrywanym zainteresowaniem, podczas gdy Matt czuł jedynie zażenowanie i złość. Jednak w najgorszej sytuacji i tak była kasjerka, której zaczerwieniły się uszy. — Proszę, szef z pewnością się nie dowie. A nawet jeśli, zaczaruje go pani oczyma i zapomni o bożym świecie...

— Kochanie, zostaw panią w spokoju. — Kanada najzwyczajniej nie wytrzymał. Wyrwał z dłoni Prus banknot pięćdziesięciodolarowy i podał go zarumienionej dziewczynie, samemu będąc równie czerwonym. — Reszty nie trzeba — bąknął, po czym wziął Wachabe pod ramię, obie siatki w jedną rękę, nadgarstek Gilberta w drugą i czym prędzej wyszli ze sklepu, odprowadzeni ciekawskimi spojrzeniami.

Zatrzymał się dopiero dwie ulice dalej, przy wejściu do parku niedaleko ich mieszkania, kiedy to poziom jego zażenowania trochę opadł. Puścił wiercącego się misia oraz jeszcze bardziej uciążliwego i do tego marudzącego Prusa.

— Czemu mnie powstrzymałeś? Prawie ją zabajerowałem, sprzedałabym nam to — powiedział, rozcierając piekący i czerwony nadgarstek.

— Tym, czego najbardziej potrzebuję, nie jest syrop, tylko ty — odparł bez zawahania i pocałował go na oczach spacerujących tam ludzi. — Nie gniewam się, ale w ramach kary za podrywanie tej pani sam targasz zakupy do domu.

*

Dwa zdjęcia, które Francis otrzymał krótko po sobie były bardzo wymowne. Gilbert uśmiechający się uroczo do obcej kobiety, a później niosący siatki kilka kroków za Matthew, który miał na twarzy minę człowieka złośliwie usatysfakcjonowanego — to wskazywało na jedno. Kanada miał w sobie coś z Anglii.

_______________

Jak ja nie lubię kiedy watt mi łączy słowa w ostatnim akapicie ;_;

Ja wiem, że shopping to bardziej szalone bieganie po sklepach i ciuchowy szał... Ale serio, nie potrafię sobie tego wyobrazić w wykonaniu Gilberta i Matta. Nie pozostaną przy byciu jak małżeństwo i marketowych zakupach ;)

[APH] 30 day OTP challenge - PruCanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz