Wszędzie było biało. Nic dziwnego o tej porze roku, śnieg i te sprawy. Mógłby się gdzieś schować. Gilbert nie czuł zimna, ale zmysły wzroku i słuchu podpowiadały mu, że znajduje się w środku śnieżnej zamieci i powinien gdzieś się skryć. Ruszył więc przed siebie, choć przemieszczał się powoli i niezgrabnie, jakby powietrze zgęstniało kilkakrotnie. A gdy już natknął się wyciągniętymi przed siebie rękoma na jakieś drzwi i przeszedł przez nie, z konsternacją zauważył, że w środku też jest biało, choć z zupełnie innych przyczyn.
Wszedł do kościoła, normalnie z ołtarzem, krzyżem i ławkami udekorowanym do ślubu. Tu i ówdzie znajdowały się białe ozdoby z kwiatów, odwróceni do białego ołtarza ludzie ubrani byli w białe płaszcze, białe suknie lub garnitury. Wpadające do środka przez ogromny witraż światło spowijało bielą przód kościoła, uniemożliwiając dostrzeżenie szczegółów dwóch, stojących tam postaci. Nawet on, Gilbert, był cały w bieli. Czując, że tak należy, skierował się do ławki i zajął jedno z wolnych miejsc. Zastanawiało go, czyj to ślub. Może Roderich w końcu podjął męską decyzję i ponownie żeni się z Elizabeth? A może to Natasza w końcu dopięła swego?... Nie, o tej opcji wolał nie myśleć. Nie przepadał za Ivanem, to fakt, ale nawet jemu nie życzył czegoś takiego...
Z każdą chwilą bieli ubywało, jakby przemijała jakaś magia lub gasła czyjaś nadzieja. Prus nie wiedział, czemu mu przez to tak smutno się zrobiło. Chciałby móc coś na to zaradzić. Kiedy światło już nie oślepiało, wyraźnie mógł dostrzec sylwetkę panny młodej. Jej upięte włosy były krótkie, a więc może mała Lili brała ślub... Ale z kim? Drugą postacią był ksiądz i wyraźnie brakowało tam dżentelmena w garniturze.
Kobieta odwróciła się do gości, wyraźnie szukając kogoś wzrokiem. Gdy jej oczy zatrzymały się na Gilbercie wyraźnie się ucieszyła, a po chwili posmutniała. Oniemiały Prus stwierdził, że pomylił się trzy razy. To nie była Węgry, Białoruś czy Lichtenstein. Była kimś, kogo sam stworzył. We włosach miała biały kwiatek.
— Kochanie! — Rozpaczliwy głos wypełnił jego głowę, aż mu dudniło w uszach. — Mówiłeś, że chcesz się ze mną ożenić! Czemu uciekasz?!
*
Gilbert usiadł na łóżku i poklepał się po policzkach. Było ciemno, nigdzie ani śladu bieli. Jednak dopiero po uszczypnięciu się w ramię odetchnął z ulgą. Sen. Dziwny, dziwny sen.
Spojrzał na Matthew i serce zabiło mu mocniej. A co jeżeli on właśnie na to czeka? Może oczekuje, że ich związek przejdzie na ten najwyższy poziom, a on głupi tego nie widzi i trwają w tym życiu „na kocią łapę". Im obojgu zależało na ich relacji, ale to właśnie Kanada nalegał na tą terapię...
No właśnie, terapia!
— Matt! — Potrząsnął go za ramię. — Matt, obudź się!
Wiedział, że taka gwałtowna pobudka nie była niczym przyjemnym, ale to była sprawa niecierpiąca zwłoki. Musiał się dowiedzieć TERAZ!
— Matt, już wiem, co mi nie pasowało w tej całej terapii — oznajmił gorączkowo, gdy Kanada usiadł, na wpół przebudzony.
— Znowu zaczynasz? — mruknął, wspominając nie tak dawną sprzeczkę mającą źródło właśnie w tym temacie.
— To jest terapia małżeńska. Rozumiesz? Małżeńska! Ona się nazywa małżeńska!
— No wiem. I co z tego?
— My nie jesteśmy małżeństwem. — Złapał go mocno za ramiona. — Chciałbyś tego? Chciałbyś, żebyśmy wzięli ślub? U ciebie moglibyśmy, co nie? To jest dozwolone. Jeżeli to ty, mogę dać się zaobrączkować, powiedz mi tylko czy ty tego chcesz — zakończył śmiertelnie poważnie, a jego oczy aż błyszczały z przejęcia.
— Przyśniło ci się coś? — zapytał Matt, stopniowo gubiąc gdzieś senność.
— To nieistotne. Odpowiedz mi na pytanie.
Matthew uśmiechnął się czule do niego i wygiął rękę, by pogłaskać go po włosach.
— Jest dobrze tak jak jest. Doskonale wiesz, że nie jesteśmy zwykłymi ludźmi i nie możemy od tak wchodzić w związek małżeński. Ta kwestia nie zależy od nas. Nie możemy nagle ogłosić unii, bez niczyjej wiedzy. To tak nie działa. — Zsunął dłoń na jego policzek. — Poza tym nie musimy być zaobrączkowani, żeby być razem tak długo, jak tylko będziemy mogli, prawda?
Prusy nie wiedział, czy to wzruszenie spowodowała to uczucie w brzuchu, ale nie miało to większego znaczenia. Bez ostrzeżenia przytulił się do ukochanego. Przycisnął głowę do klatki piersiowej, tak że mógł usłyszeć bicie jego serca.
— Prawda. Mój Boże, mam najmądrzejszego chłopaka na świecie.
— To prawda, masz — odparł Kanada, tłumiąc ziewnięcie. Nie chciał sprawiać wrażenia znudzonego, podczas gdy w jego żołądku, jak zwariowane, latały motyle.
— Chyba bardzo cię kocham.
— Ja ciebie chyba też.
Prus oszczędnie używał słowa „kocham". Było to dla niego zbyt mocne określenie, by wypowiadać je codzienne lub pisać w sms-ach do ukochanej osoby. Czuł zirytowanie, gdy spotykał ludzi, którzy go nadużywali. Traciło ono wtedy na swojej mocy, jakiej nie miało żadne inne słowo. Zdecydowanie nie chciał nim rzucać na prawo i lewo, w dzień i w nocy. Poza tym, swoją miłość mógł okazywać nie tylko werbalnie. Jego uczucie kryło się w każdym pocałunku i każdym dotyku, w momentach troski i zazdrości.
Matthew doskonale o tym wiedział i dlatego każde wypowiedziane „kocham" stawało się cennym wspomnieniem. Nawet takie okupione przebudzeniem o czwartej rano. Dla tego jednego słowa warto było przeżyć katorgę.
Na chwilę przed tym, jak ponownie zasnęli, tym razem wtuleni w siebie, Gilbert wyszeptał:
— Już nigdy więcej nie poproszę cię o ubranie sukienki.
__________________
Przysięgam, w moich opowiadaniach to Gilbert zawsze ma zryte sny XD Co z nim jest nie tak?
CZYTASZ
[APH] 30 day OTP challenge - PruCan
Fanfiction30 day OTP challenge czyli jak zasłodzić się na śmierć i jeszcze się z tego cieszyć. Kanada i Prusy są parą od ponad dwóch lat, lecz od jakiegoś czasu układa im się nieco gorzej. Francja - jako dobry znajomy - postanawia im pomóc w dość oryginalny s...