1.4.

135 20 13
                                    

Tala i Bazylii podtrzymywali mnie z obu stron, co odrobinę mnie irytowało. Nogi miałam w pełni sprawne, ale uparli się, że muszą pomóc mi iść. Mozolnym tempem dotarliśmy do komory przejściowej. Tłoczyła się pod nią grupka ludzi – nastolatków i dzieci. Najmłodsze tuliły się do nóg tych starszych, niektóre płakały. Kilka twarzy wydało mi się znajome. Za prowizoryczny płot nie wpuszczano dorosłych, ale wielu rodziców awanturowało się, chcąc odprowadzić swoje pociechy do samej kapsuły. O dziwo to nie dewolci pilnowali porządku.

— Co jej jest? — zapytał jeden z obecnych tam mężczyzn Bazylego. Spojrzałam na jego kamizelkę. Była zrobiona z granatowego polaru, a na piersi miała naszyte logo i litery: ZWS. Związek Wolnych Siewców. Słyszałam o nich. Organizacja zrzeszała ludzi z prawie każdego Okręgu Północnego. Ich ideą było pomaganie na Południu, co w moim odczuciu marnie im szło. Dowodem było to, jak niewiele o nich wiedziałam i że dopiero kiedy wybuchła wojna, zobaczyłam ich po raz pierwszy. Kiedy się rozejrzałam, doszłam do wniosku, że niewątpliwie pomagali. Kobiety uspokajały dzieci i sprawdzały dokumenty. Mężczyźni pomagali wchodzić do kapsuł i pilnowali ogólnego porządku. Mimo wszystko czułam, że przebija przez to wszystko litość. I to na dodatek ten najgorszy rodzaj litości, kiedy ludzie łaskawie udzielają pomocy, rozprawiając o tym jak to źle się dzieje na świecie, a potem wracają do swoich domów, do swoich szczęśliwych żyć i odrzucają wszelkie wspomnienia z tamtego krótkiego aktu pomocy.

— Ma złamany obojczyk, jest lekko poobijana...

— I umie mówić — mruknęłam pod nosem, ale cała trójka usłyszała to wyraźnie.

— Wybacz. Mimo wszystko chodźcie. Nie wyglądasz najlepiej, masz pierwszeństwo wejścia do kapsuły.

Tala i Bazylii pociągnęli mnie do przodu, ale zaparłam się. Rozglądałam się, desperacko poszukując wzrokiem więźniarek.

— Kora, musimy iść.

To była moja ostatnia szansa. Kiedy kapsuła ruszy, nie będzie już powrotu. Więźniów na pewno nie wiozą na Północ. Jeśli Virtus jest gdzieś tutaj... Nie wiem, co mnie zdradziło, ale nagle poczułam jak ich ramiona mnie oplatają i zaciskają w opiekuńczym uścisku.

— Tak strasznie mi przykro. Nie ma go tutaj, dewolci mają własne kapsuły gdzie indziej. — Kiedy Tala wyszeptała te słowa, poczułam, że moja twarz już od jakiegoś czasu jest mokra od łez. Podciągnęłam szybko nosem i pokiwałam głową, może trochę zbyt energicznie.

— Jasne. — To było niesamowicie naiwne. Łudziłam się, że siejący postrach oddział będzie ruszał z tej samej komory, co Północna organizacja niosąca pomoc. Ale wszystko we mnie wrzało z bezsilności i poczucia winy. Chciałam po prostu odzyskać przyjaciela.

Mężczyzna stał kilka kroków przed nami i obserwował cierpliwie całą sytuację. Spojrzałam na niego ze złością, ale na jego twarzy nie dostrzegłam litości tylko smutek. Zrozumienie. Poprowadził nas dookoła tłumu. Przed wejściem do komory wejściowej, zatrzymał się zmieszany, jakby o czymś sobie przypomniał.

— Przykro mi. Duzi, zdrowi chłopcy jadą ostatni.

— Jak to? Rozdzielacie nas? — Tala była przerażona. Co jeśli każda kapsuła jedzie w inne miejsce?

— Przykro mi — powtórzył mężczyzna, jakby to mogło cokolwiek zmienić. — Takie mamy polecenia. Najpierw najmłodsi, nie w pełni sprawni i dziewczyny. Nic nie mogę zrobić.

Kolejny uścisk, tym razem mocniejszy i bardziej emocjonalny. Virtus był dla mnie jak brat, ale właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że takiego rodzeństwa miałam więcej. Co ja zrobię bez wiecznie wesołego Bazylego? Kiedy się odsuwał, starałam się nie patrzeć na jego twarz. Nie chciałam go zapamiętać z poważną miną i urywanym oddechem.

Projekt NoeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz