1.2.

220 34 30
                                    

Uroczystości pożegnalne odbyły się kolejnego dnia z rana. Dla wszystkich zaproszonych był to dzień wolny od obowiązków. Pierwsza i bardzo długa część, odbywała się w domu zmarłego i brali w niej udział tylko członkowie najbliższej rodziny ubrani w białe, żałobne stroje. Zakończenie toczyło się za domem. Goście musieli się ubrać na czarno. Założyłam więc długą, luźną suknię do ziemi z długim rękawem i rękawiczki. Wszystko to szyte przez mamę. Na głowę narzuciłam również chustę – uznałyśmy, że moje jasne włosy mogłyby kogoś urazić. Ludzi było bardzo mało. Kilkoro przyjaciół i nieliczni krewni pana Marco. Mama Virtusa dawno zerwała kontakt z bliskimi z rodzinnych stron. Jako niespokrewnieni ze zmarłą, nie mieliśmy prawa zobaczyć ciała. Zostało więc zabrane w trakcie pierwszej części uroczystości.

Pan Marco wyglądał jak wrak człowieka. Podkrążone oczy, trzęsące się ręce i ten chwytający za serce wyraz twarzy. Miałam wrażenie, że dopiero w tamtym momencie w pełni dotarło do niego, co się stało. Wyszedł na środek, rozkopał dłonią ziemię, wrzucił nasiona i zasypał je. Wszyscy obecni zdawali sobie sprawę, że roślina nie zakwitnie, a może nawet nie wychynie z ziemi. Na naszych terenach gleba była wyjątkowo nieurodzajna. Zresztą sytuacja na świecie nie wyglądała specjalnie lepiej. Istniało jednak przekonanie, że zmarły jest szczęśliwy, jeśli kwiat zakwitnie. Uznawałam to za najsmutniejszy obyczaj naszego okręgu, bo kwiaty widziałam tylko na zdjęciach.

Wszyscy zgromadzeni zapalili swoje świeczki i kolejno wbijaliśmy je w ziemię wokół nasion, szeptając słowa pożegnania. Zdobyłam się tylko na krótkie „do widzenia". Znałam ją doskonale – była częścią rodziny, zastępczą mamą, przyjaciółką albo miłą panią, zawsze chętną do pomocy. Ten obrzęd był jednak tak krótki i formalny, że praktycznie wcale mnie nie poruszył. Zresztą z mamą Virtusa pożegnałam się osobiście.

Kolejnego poranka udałyśmy się do kapsuł. Bilety były ostatnio dość tanie, więc wstałyśmy bardzo wcześnie, żeby uniknąć kolejek. Wielka stalowa tuba ciągnąca się od linii horyzontu za naszymi plecami aż po sam horyzont przed nami nie prezentowała się nawet w połowie tak majestatycznie jak ta w północnych okręgach. Tamte tereny widziałam co prawda tylko na zdjęciach czy filmach, ale od razu było widać, że to był zupełnie inny świat. Federacja Światowa miała zapewnić wszystkim równe prawa i godne życia, ale zakończyło się to tylko na samej idei. Południowe okręgi ogarnęły wojny, podczas gdy północne bogaciły się i wciąż szły naprzód, wyprzedzając się nawzajem w odkryciach naukowych, wynalazkach technicznych i rozwiązaniach gospodarczych. Mogłoby się wydawać, że gdy na południu zapanował względny spokój, szybko nadgonimy straty i idea Federacji wciąż będzie miała sens. Jednak zatrzymaliśmy się. W większości okręgów panowała dyktatura. Były to miejsca zacofane i wyniszczone. Przywódcy takich okręgów zapewniali, że służą Federacji, a ich bestialskie rządy pozostały bez odzewu mocarstw z Północy. Soid, Murko i Teido – trzy okręgi najbardziej wysunięte na południe – wciąż prowadziły wojnę. Pozostałe osiem, w tym również moja rodzima Gandana, stało na jałowej ziemi, było spowite chmurą zanieczyszczeń, a zamieszkiwali je niewykształceni, biedni, nierzadko głodujący i bezdomni ludzie poddani bezlitosnemu reżimowi swoich przywódców.

Poszłyśmy do komory przejściowej i wsiadłyśmy do kapsuły. Szybko zapełniła się ludźmi pochłoniętymi rozmowami, zamknęła się i wsunęła się z metalicznym jękiem do tuby. Ruszyliśmy. Fotele były zniszczone i wilgotne. Przez szklany dach widziałam, że metalowa tuba jest zardzewiała, a dźwięk, jaki wydawała kapsuła, sunąc przed siebie o wiele wolniej niż powinna, mógłby być uznany za niepokojący. Po kilkunastu minutach podróż dobiegła końca. Wyskoczyłam z kapsuły i spojrzałam z zadowoleniem przed siebie. Komora przejściowa znajdowała się na wzgórzu i wzrokiem można było objąć praktycznie całe Centrum. Ogromny labirynt straganów i ludzie tłoczący się wewnątrz niego. Stoiska zrobiono ze starego drewna, okryto podziurawionymi płachtami, a one aż uginały się od towarów. Widok dość smutny, ale mi zawsze się podobał. Gdzieś w oddali majaczyły wysokie i piękne budynki zarezerwowane dla rządzących i najbardziej wpływowych, ale prości ludzie nie mieli do nich dostępu. Zeszłyśmy na dół i wtopiłyśmy się w tłum w poszukiwaniu wolnego straganu. Po dość długiej przepychance znalazłyśmy niewielkie, acz stosunkowo zadbane stoisko. Przeskoczyłam szybko na drugą stronę, żeby je zająć a mama dołączyła do mnie po chwili, wchodząc normalnym wejściem od tyłu. Zdjęła torbę i wspólnie rozłożyłyśmy wszystko na desce przed sobą. Co jakiś czas udawało mi się znaleźć coś ciekawego przy sprzątaniu i przemycić to do domu. Zwykle wystawiałyśmy to razem z wyrobami mamy, bo były to niepotrzebne nam rzeczy – stara biżuteria, lekko zniszczone zabawki.

Projekt NoeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz