Rozdział I: Prolog

241 21 7
                                    

Słońce niemiłosiernie grzało niemal od rana, nie dając nawet chwili wytchnienia. Przetarłem przedramieniem mokre od potu czoło, bezmyślnie zerknąłem w niebo, prosto w wielką, złotą kulę i natychmiast pożałowałem, oślepiony jej blaskiem.

Rozejrzałem się w poszukiwaniu ojca, wciąż przed oczami mając ciemne plamy. Dostrzegłem jego siwe włosy, błyszczące w oddali. Stał kilka łokci ode mnie, nie zaprzestając pracy. Raz za razem wykonywał zamaszyste ciosy kosą, ścinając zboże. Upał zdawał się nie wywierać na nim efektu, co zresztą mnie nie dziwiło. Jego prawie czterdziestoletnie doświadczenie robiło swoje.

Wbiłem widły w miękką glebę, opierając czoło o kończącą je drewnianą rączkę. Koszula przywarła mi do przepoconych pleców i coraz ciężej oddychałem. Nikt, kto nie doświadczył pracy w polu, nie zrozumiałby, ile wysiłku wymaga jej wykonywanie. Pocieszała mnie myśl, że dzień chylił się ku końcowi i niebawem będę mógł usiąść w wygodnym fotelu i nieco odsapnąć. Nienawidziłem lata, jak niczego innego dotąd.

- Wszystko w porządku? - Usłyszałem głos, dochodzący zza pleców.

Odwróciłem się i ujrzałem ojca, który przyglądał mi się zaniepokojony. Był w stanie dostrzec wszystko, nawet z takiej odległości. Czasami ten mężczyzna mnie przerażał. Kiwnąłem głową, wymuszając na twarzy uśmiech. Miałem nadzieję, że to wystarczy, aby go uspokoić.

- Na dzisiaj skończyliśmy - oznajmił, zarzucając na ramię jeden z worków, w których przynieśliśmy coś do jedzenia i wodę. Złapałem drugi i ruszyliśmy w milczeniu do domu.

*

Zamkowa Dolina była piękną wsią, nie dało się temu zaprzeczyć, nieważne jak bardzo nienawidziłbym tego miejsca. Piękne, pokryte zielenią pagórki, bujne lasy i błękitna rzeka, przepływająca przez samo jej centrum. Było to miejsce wymarzone na odpoczynek, być może dlatego wiele szlacheckich rodów przybywało, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i podziwiać wiejskie uroki. Ja sam miałem ochotę uciec jak najdalej stąd, ale było to wyłącznie pobożne życzenie.

Zostawiłem worek przy drzwiach, podobnie jak ojciec, i ruszyłem w stronę kuchni. Matka krzątała się, przygotowując posiłek, a moje siostry siedziały przy stole, pochylając się nad czymś, co zdawało się książką. Zapewne jedna z tych, należących do matki.

- Dominiku, słyszałeś wieści?! - Sofie doskoczyła do mnie, uwieszając się na ramieniu. Jej oczy błyszczały z podekscytowania, a twarz zdobił szeroki, ukazujący zęby, uśmiech. - Państwo Ravenclaw przyjechali dzisiejszego ranka i zapowiedzieli, że zostaną w Zamkowej Dolinie tydzień, może nawet dłużej!

Sofie była starsza od Eufemii o trzy lata, ale minęła się z powołaniem bycia młodsza siostrą. Pogłaskałem ją po głowie. Chociaż była ode mnie starsza, to szybko przerosłem ją o kilka cali.

- To dobra nowina - odezwał się ojciec, pobłażliwie się jej przyglądając. Miał do niej słabość, dlatego jej zbytnia żywotność, nieprzystająca dziewczynie, mającej niebawem wyjść za mąż, często była wybaczana.

Eufemia stanęła obok, zarumieniona ze szczęścia, dając mi szansę przyjrzenia się obu siostrom. Ciężko było mi uwierzyć, jak bardzo się zmieniły przez te lata. Niegdyś wyglądały jak bliźniaczki, a teraz różniły się niczym ogień i woda. Sofie miała długie, jasne włosy, jak zawsze splecione w gruby warkocz, przerzucony przez ramię, w który wplecione miała stokrotki. Były proste jak struna, dlatego bardzo łatwo potrafiła doprowadzić je do ładu. Jej oczy nieco pojaśniały, teraz miały odcień bursztynu, rzucający czar na wszystkich młodych chłopców w okolicy. Nasza młodsza siostra była od nas niższa i drobniejsza. Niegdyś szczyciła się równie jasnymi włosami, które przez lata jednak ściemniały, mając kolor blondu z domieszką rudego. Oczy pozostały brązowe, duże, chociaż zwykle szeroko otwarte, wystraszone, jakby lada chwila miało stać się coś strasznego.

Lwie Serce. Historia Godryka Gryffindora.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz