Rozdział XII: Bliskość jest jak pajęczyna, im bliżej środka tym niebezpieczniej

84 12 1
                                    

Otwarcie oczu przyszło mi z zaskakującą wręcz łatwością. Ulga i radość z poznania prawdy dodały mi nieco sił, chociaż wciąż nie byłem w stanie okazać euforii, wyzuty z sił po sesji legilimencji z Salazarem.

Czułem się, jakbym przez tych kilka lat stał za zasłoną i dopiero teraz ktoś pomógł mi ją podnieść, ukazując to inne, prawdziwe życie, które czekało na mój powrót. Nie potrafiłem opisać swoich uczuć, wciąż zagubiony pośród mieszających się w głowie, nieuporządkowanych wspomnień.

Z jednej strony wciąż we mnie tkwił Dominik, z drugiej zaś, Godryk brutalnie odzyskiwał swoje miejsce, spychając nieproszonego gościa tam, skąd przybył. Utożsamiałem się z drugim, w końcu od początku to byłem ja, czułem jednak niewyobrażalny ból na myśl o zniszczeniu osoby, stworzonej przez ludzi, bezgranicznie mnie kochających. Miałem wrażenie, jakbym czyniąc to, odrzucał nie tylko ich afekt, ale także pluł na wszystko, co dla mnie uczynili.

Dźwignąłem się z kanapy, rozglądając zamglonym jeszcze wzrokiem. Jasność, panująca w pomieszczeniu, nie była pomocna w przyzwyczajeniu oczu do powrotu do rzeczywistości. Nie potrafiłem na długo utrzymać ich otwartych, kiedy próbowałem, zaraz zamykały się, niezdolne stawić czoła obecnym warunkom. Czułem, że lekko łzawią, dlatego przetarłem je delikatnie, nim spróbowałem ponownie.

Przesunąłem się, by zająć pozycję siedzącą. Dotknąłem stopami zimnej posadzki i poczułem dziwne mrowienie w kostce, którym starałem się nie zaprzątać głowy. Podparłem się na meblu i podniosłem, a przynajmniej chciałem to zrobić, jednak okazało się, że moje nogi nie były w stanie, pozwalającym mi na tego typu dogodności. Z jękiem opadłem z powrotem, plecami uderzając o oparcie kanapy, i przymknąłem oczy, biorąc kilka głębszych oddechów, aby się uspokoić. Kiepsko znosiłem ból, zdążyłem to już zauważyć.

– Jakikolwiek skrzacie domowy... – próbowałem się odezwać, sam jednak nie byłem w stanie rozpoznać słów, wydobywających się z zaschłego gardła. Miałem jednak nadzieję, że mówiłem wystarczająco wyraźnie, by ktoś inny mnie zrozumiał. Wytężyłem umysł, ale nie potrafiłem przypomnieć sobie żadnego imienia służącego Salazara, co było dość śmieszne, jeśli nie żałosne. – Pierdku... Zrzędku... Bąbelku... – wymyślałem pokrętne imiona z nadzieją, że choć jedno należy do tych niegrzeszących wzrostem istot, niestety nie trafiłem.

Łut szczęścia sprawił natomiast, że przywołałem potężniejsze istnienie – samego Salazara Slytherina (wolałem myśleć w ten sposób, bo absurdalne byłoby stwierdzenie, że nade mną czuwał. To było niepodobne do tego czarodzieja, tym bardziej, że dało się wyczuć nieprzyjemną aurę, panującą w pokoju).

– Nie przypominam sobie, aby moje skrzaty nosiły takie imiona. – Usłyszałem jego głos, drwiący i pozbawiony wszelkich pozytywnych uczuć, zupełnie jakbym cofnął się w czasie do początków naszej znajomości. Nie przeszkodziło mi to jednak w odczuciu ulgi i radości na jego obecność, nawet jeżeli było to uczucie jednostronne.

– Warto było zaryzykować – odpowiedziałem, siląc się na zabawny ton, jednak nadwyrężone gardło miało co innego do powiedzenia w tej sprawie. Zaraz zaatakował mnie kaszel i czułem się, jakbym miał wypluć z siebie wnętrzności. Paskudne uczucie. – Muszę przestać mdleć, bo w końcu mnie to zabije – wypowiedziałem na głos swoje myśli i starałem się uśmiechnąć.

Próbowałem rozluźnić atmosferę, moje wysiłki jednak spełzły na niczym. Sal stał niewzruszony, obdarzając mnie spojrzeniem, od którego zrobiło mi się słabo. Coś było nie tak, ale nie zapytałem co. Bałem się odpowiedzi, jaką mógłbym otrzymać.

W końcu, po chwili milczenia, zawołał skrzata, który natychmiast stawił się na wezwanie. Zastanawiałem się, ile skrzatów właściwie żyło w tym zamku. Odnotowałem w myślach, by zapytać później o to, kiedy... mężczyzna będzie mniej spięty.

Lwie Serce. Historia Godryka Gryffindora.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz