Rozdział X: Ostoja dla czarodzieja

47 13 2
                                    

Czułem się, jakbym tkwił nad przepaścią, utrzymywany przez liny, które feralnie splątały moje nogi i ręce. Miałem wrażenie, jakby jeden ruch wystarczył, by więzy poluzowały się na tyle, by wypuścić mnie ze swych objęć prosto w ciemną, przerażającą otchłań. Wizja ta spowodowała, że tuliłem się do mężczyzny, zawodząc niczym szczenię zabrane od matki.

Skupienie myśli na czymkolwiek poza koszmarem, poza nieopuszczającym mnie strachem i bólem, nienawiścią, która jeszcze emanowała od postaci ze snu, było niemożliwe do wykonania. Nie teraz, kiedy drżałem, zaciskając pięści na szacie Salazara tak mocno, że poczęły trząść się niemiłosiernie.

Wcisnąłem twarz w jego pierś, a materiał koszuli, opinający się na jego klatce, mokry był od moich łez, które zdawały się nie mieć końca. Nie miałem nad tym już kontroli i kłamałbym, gdybym powiedział, że kiedykolwiek miałem. Już dawno straciłem panowanie nad emocjami, które atakowały mnie z coraz większą siłą każdego dnia. Byłem ich niewolnikiem, one dyktowały warunki.

Wciąż czułem rozchodzący się po ciele gorąc, wnętrzności kręciły się w szalonym tańcu, a szyja nadal pulsowała, jakby ktoś zmniejszał przestrzeń dzielącą swoje palce od mojej skóry. W ogarniającej mnie histerii krztusiłem się co chwila, jak gdyby rzeczywiście właśnie mnie duszono, chociaż miałem świadomość, że były to ostałości po moim śnie, wytwór mojej wyobraźni. Mimo tego, nie potrafiłem się uspokoić, drżąc na całym ciele. Zagadką było, jakim cudem zdołałem utrzymać się tak długo na telepiących się nogach.

Ręce Salazara objęły mnie niezdarnie, jakby wykonywały gest, do którego nie były przyzwyczajone i próbowały się odnaleźć w nowej sytuacji. Dłonie delikatnie przesuwały się po moich plecach, wykonując nierytmiczne okręgi.

- To już koniec, jesteś bezpieczny – powiedział, nie zaprzestając podjętej czynności. Powtarzał zapewnienie jeszcze kilka razy, nie mogłem jednak powstrzymać uczucia, że pod tymi słowami kryło się kłamstwo, że to podstęp, mający zmusić mnie do opuszczenia osłon, naiwnie postawionych, jakbym w istocie był zdolny obronić się w razie szturmu.

Mężczyzna kilka razy próbował mnie odsunąć, chwytając łagodnie za ramiona, ale opór, który stawiałem przy każdej jego próbie, był niemożliwy do przełamania. Moja potrzeba jego bliskości, ciepła, promieniującego z jego ciała, po prostu dotyku innego człowieka była zbyt silna, by zdołał mnie pokonać. Ten jeden, jedyny raz, Salazar Slytherin mógł uznać się za przegranego.

Jego westchnienie utwierdziło mnie w przekonaniu, że byłem zwycięzcą w tym nieoczekiwanym starciu, którego nawet nie pożądałem. Objął mnie, tym razem jednym ramieniem, i począł lekko poklepywać po plecach, za każdym razem wywołując falę bólu, jednak tym razem był błogosławieństwem, przypominającym mi, że wciąż żyłem. Kiedy przestał, chciałem błagać, by znów mnie dotknął, ogarnął całego swoją osobą i nigdy nie wypuścił z objęć. Każde jego muśnięcie było wówczas jak lekarstwo na szalejące w głowie myśli i nie dbałem, że było to coś nieprzyzwoitego, coś, na co nie powinienem sobie pozwolić. Potrzebowałem tego, by do reszty nie oszaleć.

Marzyłem, by umysł mógł odejść jak najdalej. Sen zdawał się być cenniejszy niż całe złoto świata, ale tak, jak nigdy nie zdobędę tego drugiego, tak teraz był on dla mnie niemożliwy do osiągnięcia. Stałem niewzruszony niczym drzewo, chłonąc jedynie dźwięki, które roztaczały się dokoła.

- Grzybek! Służka! Brudek! – Głos Salazara rozniósł się po pokoju, a ja napiąłem wszystkie mięśnie w reakcji na głośny trzask, który rozległ się kilka sekund po wezwaniu.

Wraz z odgłosem zbliżających się szybkich, choć lekkich, tupnięć, głowę zaatakowała fala kolejnych pytań, których nie mogłem zadać, ale na które odpowiedzi miałem wkrótce uzyskać. Dlaczego Salazar wezwał skrzaty? Jaki miał plan?

Lwie Serce. Historia Godryka Gryffindora.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz