Rozdział XIV: Rodzina to nie krew. Rodzina to ludzie, którzy cię kochają

54 10 3
                                    

Na całe szczęście nie musiałem przebywać z Sethem dłużej niż to było konieczne ani tym bardziej z nim rozmawiać. Zdawał się bardzo szczęśliwy, krocząc dziarskim krokiem i pogwizdując, kiedy ja znajdowałem się na granicy rozpaczy. W głowie zaczęła pojawiać mi się szalona myśl: jeszcze miałem czas zawrócić, nie było za późno. Jednak parłem naprzód jak uparty głupiec.

– Gdzie dokładnie mam cię zabrać? – zapytał, przerywając ciszę. Zatrzymał się gwałtownie, przez co wpadłem na jego plecy, niemalże się wywracając. Na szczęście w porę złapałem równowagę.

– Do Paryża, obojętne gdzie – odpowiedziałem, nie dzieląc się informacją, że nie znałem dokładnej lokalizacji domu francuskiej gałęzi rodziny. Liczyłem jednak na to, że sobie poradzę. Nie miałem wyjścia.

– Zatem Paryż, raz, dwa, trzy! – zawołał wesoło, łapiąc mnie za ramię i nim zdążyłem zareagować, znajome szarpnięcie rozerwało mi wnętrzności.

Tym razem niemal upadłem, kiedy moje stopy wylądowały na obcej ziemi. Seth nie miał w sobie nawet knuta delikatności, jego magia była niedbała i porywcza, a teleportacja nie stanowiła wyjątku. Zacząłem doceniać kunszt Salazara, który... nie, dość, nie myśl ciągle o nim.

– Dziękuję – wyjąkałem, czując nieprzyjemną suchość w ustach. – Dam ci znać, kiedy...

– Tak, tak, dasz znać, kiedy cię odebrać, malutki – przerwał mi, odwracając się na pięcie. – Z wytęsknieniem będę czekał na wieści od ciebie – rzucił przez ramię i zniknął, nie pozostawiając nawet śladu swojej wcześniejszej obecności.

Miasto było niezwykłe, chociaż na moje oko nie różniło się aż tak bardzo od angielskich. Wszędzie stały stragany, podobne do tych, które widziałem na ulicach Londynu, a tłumy ludzi, odzianych w kolorowe szaty, mijały mnie, nawet nie zaszczyciwszy jednym spojrzeniem.

Przeciskałem się przez zbiorowisko, co rusz potrącany przez śpieszących się mężczyzn. Moje ramiona po kilku takich zderzeniach zaczęły pobolewać. Najwyraźniej trafiłem w porę największego ruchu, czego dogłębnie żałowałem.

Zatrzymałem się przy jednym ze straganów, którego właścicielka zdawała się miłą staruszką, gotową nieść pomoc. Rzuciłem na siebie zaklęcie, pozwalające pokonać barierę językową, która nas dzieliła i zapytałem o drogę z nadzieją, że rodzina Ornano nie była nieznana wśród zwykłych mieszkańców.

– Przykro mi, chłopcze, ale niestety nie wiem – odpowiedziała, posyłając przepraszające spojrzenie. Mimo wszystko podziękowałem i ruszyłem dalej, zatrzymując co jakiś czas, by znowu spróbować szczęścia. Najwyraźniej jednak dzisiaj go nie miałem.

Kiedy myślałem, że nie mogło być gorzej, usłyszałem grzmot i rozpętało się istne piekło. Krople deszczu, jedna za drugą, zaczęła skapywać na ulice, z każdą sekundą nabierając na sile, szybko z przyjemnej mżawki zmieniając się w straszną burzę, która nie miała zamiaru nikogo oszczędzić. Dosięgała każdego, kto postanowił opuścić dom, w tym niestety mnie.

Ludzie w popłochu uciekali z ulic, chowając się w budynkach, pod daszkami. Właściciele straganów szybko zaczęli zbierać dobytek, gniewnie wymachując w stronę nieba i złorzecząc pod nosami. Ja sam rozglądałem się, nie mając pojęcia, gdzie szukać schronienia, aż w końcu zdecydowałem się pobiec za grupką ludzi, którzy kierowali swoje kroki do wielkiego, kamiennego budynku. Kiedy zbliżyłem się wystarczająco, zorientowałem się, że była to gospoda, za co dziękowałem w myślach.

W środku panowało przyjemne ciepło, chociaż wcale nie czułem się przez to lepiej. Woda wręcz ze mnie spływała, zresztą jak z każdego z gości i podłoga szybko zmieniła się w jedną, wielką kałużę. Grubsza kobieta, z włosami związanymi w dwa warkocze, biegała z mopem, starając zapanować nad niespodziewaną powodzią, była to jednak walka z wiatrakami. Nie ustępowała jednak, dzielnie mierząc się z katastrofą i próbując przywrócić miejsce do porządku, przynajmniej w niewielkiej części.

Lwie Serce. Historia Godryka Gryffindora.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz