Prolog. Fiołki i płatki bzu

1.5K 46 9
                                    

 Cztery lata. Cztery lata odkąd jest tutaj.

Siedziała, oparta o ścianę, na białym ręczniku poplamionym krwią. Gdy zauważyli, że się trzęsie z zimna, okryli ją kocem. Teraz wszystko się zmieni, myślała. Za chwilę urodzi dziecko i, w zależności od tego czy będzie to chłopiec czy dziewczynka, nazwie je Holly lub Angel. Będzie jej małym aniołkiem w tym piekle, w jakim się przypadkiem znalazła. Mimo to, intuicja podpowiadała jej, że będzie to chłopiec. I miała nadzieję, że nim będzie, bo gdyby na świat przyszła dziewczynka, kto wie jaka czekałaby ją przyszłość. Przyszłość taka jak jej matki? Za wszelką cenę chciała ochronić swoje dziecko przed tymi ludźmi...

Dowiedziawszy się o ciąży, najpierw się przestraszyła, bojąc się reakcji swojego lidera, a w szczególności bossa. Często powtarzali, że jest ich własnością i mogą z nią zrobić zupełnie wszystko, więc także zabić. Bała się o własne życie, tak jak każdego dnia pobytu tutaj. Miała w końcu tylko osiemnaście lat. A teraz zaczęła się bać o życie swojego dziecka. Częściej spełniała ich rozkazy i była posłuszna, by nie zrobili krzywdy jej ani dziecku. Jednak wiedziała, że planują coś strasznego. Ale nie chciała o tym myśleć. Ważne, że nie będzie już sama. Nigdy.

I w końcu go zobaczyła. Podali jej go na ręce, owiniętego w beżowy, szmaciany kocyk. Na jego widok uśmiechnęła się do niego przez łzy. Faktycznie był chłopcem, małym i pięknym, podobnym do niej jak dwie krople wody. Dopiero jak otworzył oczy, zobaczyła podobieństwo między nim a jego ojcem.

Ale teraz, kiedy go widziała, dotarło do niej, że wcale nie wygląda na Angela i nie pasuje do niego to imię. Wystarczyło, że spoglądała na niego jeszcze przez chwilę, i wiedziała, że chłopiec, którego trzyma na rękach, to Justin.

- Cześć, Justin... - wyszeptała i zaczęła go delikatnie kołysać. – Cześć, mały.

Do jej uszu doszedł odgłos kroków i ciche otwieranie drzwi. Był to jej lider, który zaglądał do sali co jakiś czas. Mimo to czuła, że niewiele go obchodzi fakt, że właśnie stał się ojcem.

- Jeremy, to twój syn... - powiedziała, odważając się na spojrzenie mu w oczy, jednak po chwili odwróciła wzrok. – Nasz syn... - poprawiła się. – Justin.

Przez chwilę wydawał się zainteresowany dzieckiem. Zbliżył się bardzo powoli, jakby bał się małego, nowonarodzonego chłopca. Spojrzał na jego małą buźkę. I na chwilę na jego twarzy pojawiło się coś przypominającego uśmiech. Justin, zauważając drugą unoszącą się nad nim osobę, stęknął cicho wysokim głosem.

Postanowiła mu zaufać. Podała mu dziecko na ręce. Przez chwilę trzymał je niezdarnie i sztywno, jakby bał się, że przypadkowo zrobi mu krzywdę. Wyglądał na rozdartego. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Nie powinien się przyzwyczajać do dziecka. W końcu nie wie jaka czeka go przyszłość. I to nie zależy od niego. Wszystko leżało w rękach bossa, ojca Jeremiego. A wiedział, że to dziecko nie powinno tu być i nie powinno nigdy przyjść na świat. Ale chciał je kochać i czuł potrzebę kochania go. Ale nie mógł. A przede wszystkim wiedział, że nie był zdolny do miłości i nigdy nie będzie.

- Nie mogę, Pattie. – po komnacie rozniósł się jego niski, głęboki głos. Oddał jej na ręce swojego syna. Spojrzała na niego pytająco. – My nie jesteśmy stworzeni do miłości. – po chwili ciszy dodał. – To dziecko nie powinno się urodzić.

- Wiem... - odpowiedziała drżącym głosem. Znała go od pierwszego dnia pobytu tutaj, ale nadal się go bała. – Ale urodziło się. I już tego nie cofniecie, prawda?

Spuścił wzrok. Nie wiedział, jaka przyszłość czeka to dziecko i nie mógł jej nic obiecać. Spojrzał na nie jeszcze raz i zmusił się do wstania i opuszczenia pokoju, by nie wpadło mu do głowy, by je przytulić, pogłaskać albo nawet ponownie wziąć na ręce.

- Prawda?! – krzyknęła za nim, ale nie zareagował. Za to Justin zląkł się i zaczął po cichutku utyskiwać. - Ciii... - uspokajała go Pattie, zbliżając swoją twarz do jego twarzy. – Mama tu jest.

Poprosiła mężczyznę, który pomagał jej przy porodzie, by podał jej wodę i samodzielnie ochrzciła Justina. A potem zaczęła mu śpiewać kołysankę. I od tej pory śpiewała mu ją codziennie, zawsze tę jedną piosenkę.

Twoja twarz piękna jak fiołki,

Delikatna jak płatki bzu.

Nie wiem, gdzie moje miejsce w świecie,

Ale twoje jest tu.

Śpij, mój słodki, najkochańszy.

Śpij, maleńki mój.

A ja będę obok, zawsze blisko.

Mama zawsze będzie tu.

Mijały dni, z których każdy był najpiękniejszy ze wszystkich od czasu jej porwania. Patrzyła jak jej mały aniołek rośnie i z dnia na dzień staje się coraz słodszy i coraz cudowniejszy. I po kilku tygodniach uśmiechnął się po raz pierwszy. To był zdecydowanie najpiękniejszy widok, jakiego w życiu doświadczyła.

I wszystko zaczęło się układać. Miała być z nim na zawsze i nauczyć go, jak być dobrym człowiekiem. Trzymała go z dala od ludzi, którzy mieliby na niego zły wpływ lub by mu zagrażali.

Pewnego dnia w całym gangu było spore zamieszanie. Zza drzwi od jej pokoju dochodziły oburzone głosy dziewczyn i nerwowe odpowiedzi liderów. Znowu protestują. Wątpliwe, że zyskają cokolwiek prócz ewentualnie paru siniaków, ale ważne, że się nie poddają, pomyślała Pattie. A potem o tym nie myślała. To nie miało znaczenia. Dla niej liczył się tylko Justin. Jednak z zamyślenia wyrwał ją wrzask bossa. Wszyscy ucichli i się rozeszli.

Po paru minutach Jeremy wszedł do jej pokoju i przez chwilę przyglądał się jej. Często tak robił, więc nie wzbudziło to podejrzeń Pattie, która była zajęta dzieckiem. I tak nie mógł jej nic zrobić, bo jej rana po porodzie jeszcze się nie zagoiła. Po chwili podszedł i spojrzał na nich z góry. Wziął Justina ostrożnie na ręce i przez chwile spacerował z nim wolno po pokoju, przyglądając mu się. Pattie chodziła przy jego boku i pilnowała, by nie zrobił mu krzywdy. Zdziwiła się, kiedy wyszedł z pomieszczenia, ale zaufała mu i poszła za nim.

Przez chwilę krążyli po korytarzach i pozwalali wszystkim przechodzącym spojrzeć na dziecko. Wszyscy liderzy spoglądali na nie z nienawiścią i wstrętem, a poniektórzy nawet z zaciekawieniem, jakby pierwszy raz widzieli tak małego człowieka. Kobiety i dziewczyny zaś przypatrywały mu się, jakby to małe dziecko było ich nadzieją w tym niebezpiecznym miejscu, znakiem, że jednak jest szansa na normalne życie, mimo tego co im się przydarzyło.

Pattie poczuła, że dzieje się coś złego i sięgnęła w kierunku swojego lidera, by zabrać synka, ale ten obrócił się do niej plecami. Zauważyła, jak z tłumu wyłania się boss, ojciec Jeremiego, a od niedawna również dziadek Justina. Był wysokim, potężnym człowiekiem. Nieustępliwym. Bardzo srogim. Bardzo ważnym. I bardzo niebezpiecznym. A na imię mu było Richard.

Podszedł do Jeremiego i po prostu odebrał mu dziecko. W jego ruchach nie było żadnej delikatności ani ostrożności.

Pattie rzuciła się w jego kierunku. Jej oczy błyskawicznie pokryły się łzami. Ale Jeremy i parę innych liderów przytrzymało ją za ręce, nie pozwalając jej się ruszyć z miejsca. Zaczęła krzyczeć, szarpać się, wytężała wszystkie siły, których jeszcze nie odzyskała w pełni po porodzie, byle tylko jej dziecko było bezpieczne i było przy niej. Prosiła. Błagała. Obiecywała im nawet, że będzie im posłuszna do końca swoich dni i już nigdy nie postara się uciec. Ale to nic nie dało. Parę kobiet podeszło bliżej, by ją wesprzeć i pogłaskać ją po ramieniu, inne bały się podejść, bo była otoczona zbyt wieloma liderami.

Postanowiła, że już nigdy nikomu nie zaufa.

Potem boss zniknął i pojawił się dopiero po paru dniach, bez Justina.

The Cellar | JBOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz