Rozdział 1:Garnizon

244 13 6
                                    

Nazywam się Joel Wells, i jestem jedną z osób która przeżyła wybuch epidemii. Żyję skormnie ale z honorem...Moja przygoda zaczęła się całkowicie normalnym dniem.
Udało mi się przeczekać noc, zasypiając na starym, brudnym materacu.
Na moje szczęście nie padał deszcz, skończyło by się to dla mnie przeziębieniem, a jakiekolwiek osłabienie organizmu zwiększa szansę na zostanie gnijącym workiem mięcha.
W moim zmatowiałym pomechaconym plecaku miałem: Latarkę, z funkcją UV, batony proteinowe, puszeczkę z konserwami mięsnymi, karmę dla kota(jedzenie to jedzenie), butelkę jeszcze dobrej wody, i klucz nastawny, to on mi posłuży za broń.
-Cholera, żadnych medykamanetów...-mruknąłem spoglądając w głąb otwartego plecaka.
Zamknąłem bagaż, i zarzuciłem go na plecy.
Miałem przy sobie maskę chirurgiczną, beznajdziena ochrona ale jednak.
Nałożyłem ją na twarz.
Z mojego lokum widać było poprzewracane na siebie wieżowce, miasto które niegdyś tętniło życiem, teraz jest złomowiskiem na głównych ulicach zapchanych wrakami samochodów.
Po mieście kręcili się wojskowi, podobno oczyszczają ulice z zarażonych.
Brednia.
Zabijają chorych, racja...ale sieją zagładę również u ocalałych, nie takiej ochrony potrzebujemy.
Byłem gotowy do wyjścia, zszedłem po zgniłych schodach na dolne piętro i przez dziurę w tylnej ścianie wyszedłem na zewnątrz.
Chmury robiły się ciemne...miałem w planach udać się do miasta, najlepiej do apteki, zraniłem się niedawno w nogę i potrzebowałem, opatrunku.
Lekko utykając wyszedłem przed budynek, sypał się już, kiedyś wojskowi mieli tutaj bazę wypadową, właściwie to w piwinicy, było tam jedzenie i broń, lecz ostatnio wsztstko przywalił gruz.
Pożywnienie i możliwość obrony przepadła.
Rzuciłem ostatnie spojrzenie na moje miejsce zamieszkania, i kuśtykając ruszyłem w stronę miasta.
Na początku szedłem asfaltówką, potem jednak, dla bezpieczeństwa zboczyłem z drogi, na małą polną dróżkę.
Na jej końcu bylo wejście przez płot, na teren miasta.
Idąc pięć minut tą drogą, wychodziło się na małą polankę otoczoną wysokimi pędami.
Tutaj przychodziłem z dziewczyną zanim to wszystko się zaczęło.
Nie widziałem jej od tego czasu, mam nadzieje ze zyje...
Zebrałem kilka patyków, kory, i lisci....aby ewentualnie rozpalic ognisko...
Mój mały plecak ciągle był lekki.
Utykałem idąc drogą dalej.
W gęstych trawach dostrzegłem siedzącego zająca.
W tej rzeczywistości nie widzialem w nim uroczego zwierzaka, a raczej obiad.
Nie mialem siły, ani chęci rzucać się ma biednego zwierzaka, on w sumie też tak samo jak ja walczy o przetrwanie.
Moich uszu nagła dobiegł potężny szum, na niebie leciał samolot, kierując się w stronę miasta.
Z tylnej klapy wyleciało pudło ze spadochronem, to zrzut zapasów od GRE.
Nie warto po niego iść, zbiry już tam czekają.
Przejmują wszystkie zrzuty zarówno na terenia miasta jak i poza nim.
Mają działające samochody...są głośnie, i ściągają zarażonych.
Lecz to jeżdżące fortece niżeli male pojazdy terenowe.
Same bandziory nazywają siebie "Plemieniem Złotego Oka".
Wierzą iż zarażonych można ujażmić, uspokoić ich dzikość.
Ale to dlatego iż biorą narkotyki własnej roboty.
Zignorowałem lecące zapasy i ruszyłem w stronę metropolii.
Widziałem już płot drucinany z ogromną dziurą, idealną na wysokość dorosłego mężczyzny.
Podszedłem do owego, i przedostałem się przez szczelinę. Byłem teraz na tyłach apteki, drzwi były wyrwane i wrpchnięte do środka, wszedłem.
Od drzwi ciągnęła się plama krwi, a dalej leżały zwłoki mężczyzny, na oko 20-letniego.
Przeszukałem trupa nieszczęśnika.
Miał przy sobie trochę części metalowych, wytrychów i klucz...zapewne do skrytki.
A w lewej kieszeni zdjęcie kobiety, mogła mieć z 17 lat...córka?
Nie.
Raczej dziewczyna...
Wstałem od ciała i podszedłem do szafek, było ich tu sporo...to zapewnie magazyn.
W zardzewiałych skrytach nie było nic poza kurzem i starymi książkami, dotyczącymi medycyny...
Jednak coś przykuło moją uwagę...mała czarna skrzyneczka, zamknięta na kłódkę.
Wyjąłem z kieszeni klucz który ukradłem martemu koledze.
-Nie szkodzi spróbować- z taką myślą przyklęknąłem obok skrzynki i wsadzając klucz do zamka.
Pasował o dziwo.
Z zapartym tchem otworzyłem skrytkę, znalazłem w niej, kurde, antyzynę, i leki przeciwbólowe...
Kiedy wyciągałem rękę po zdobycz, usłyszałem szuranie, i warkot za plecami.
Powoli, bardzo powoli odwróciłem główę.
Przy zwłokach, jakieś pięć metrów ode mnie klęczał mężczyzna.
Mężczyzna w flanelowej, obdartej koszuli.
Z poplamionymi krwią dżinsami, i brudną od owej twarzą.
Jego oczy błyszczały dzikością, a z ust wyciekała ślina, kapiąc wprost na nos martwego.
Nieznajomy podniósł głowę, a zaraz po tym całe ciało.
Ja klęczałem przy skrytce obok zamkniętych drzwi, a nie było czasu ich otworzyć wytrychami, bo facet już szedł na mnie pokracznym krokiem.
Zarażony.
Jęczął...bardzo...niekiedy jęki przechodziły w wycie.
Zataczał się, uderzając o stalowe skrzynki, oraz dziko wymachiwał rękami, wciąż idąc w moją stronę.
Rzucił się na mnie, próbował ugryźć mnie w szyję.
Na moje szczęście szok ustąpił, złapałem chorego za dolną szczękę, a drugą ręką zadałem potężny cios w jego twarz.
Odrzuciło go to, ale sie nie zniechęcał, a wręcz przeciwnie.
Ruszył na mnie czymś w rodzaju biegu, pokracznego, ale biegu.
Z tylnej kieszeni wyjąłem mojego "nastawniaka", i kiedy bestia była dostatecznie blisko, zarobiła kluczem prosto w twarz, krew kapała mu z nosa, i oczodołu.
Wymachując swoim ciałem w konwulsjach chlapał osoką po ścianach.
Podbiegłem do niego wymierzając śmiertelne ciosy po głowie.
Kopnąłem, zarażonego na ścianę.
Uderzył o nią plecami, i otrzymał najsliniejszy dotychczas cios.
Osunął się na ziemię, lecz chwycił mnie za nogę i kłapał szczęką.
Wyrwałem się, i począłem kopać jego głowę, wgniatając czaszkę w okaflowaną podłogę.
Potwór wydał agonalny jęk, i przestał się ruszać.
Lecz ja, owładnięty adrenaliną ciągle okładałem go kluczem po jego zgniłym łbie.
Sam usiadłem naprzeciwko świeżego trupa...ciężko mi się oddychało.
To kiedys byl czlowiek...
Aczkolwiek, to czym się stał, nie czyniło go usprawiedliwionym.
Byćmoże w pewnym stopniu, to przecież nie zależy od tych ludzi, są chorzy, nie mają kontroli.
Musiałem się szybko otrząsnąć z szoku, zabiłem przecież wielu zarażonych, ale każdy zabity mimochodem wywoływał we mnie swoiste wyrzuty sumienia.
Podniosłem się od brudnej ściany.
Moja koszulka była cała poplamiona krwią-niedobrze. Zarażeni czują jej zapach, i do niego ciągną.
Rozjerzałem sie po pomieszczeniu w którym przy samym wejściu leżały zwłoki, a obok mnie kolejny trup.
Zarażony obijając się o szafki, wyrobił w nich głębokie wgniecenia.
Przeszukałem go jeszcze, na moje nieszczęście nic przy sobie nie miał.
Nie mając innej możliwości, podszedłem do drzwi, i wepchnąłem wytrych w dziurkę od klucza. Zacząłem w niej kręcić.
Brzęk !
Zamek puścił a ja mogłem otworzyć mosiężne drzwi.
Otworzyłem je, a moim oczom ukazał się długi hol.
Na końcu którego widoczna była lada, i jakieś fiolki, oraz pudełeczka.
Udałem się tam, jeszcze lekko oszołomiony.
Była to główna sala apteki, przede mną były oszklone ściany, a więc miałem widok na ulicę.
Zacząłem w pośpiechu przeszukiwać apteczne szafki.
Znalazłem to czego szukałem-bandaż.
Owinąłem go na poranioną nogę.
Teraz była usztywniona, i nie krwawiła.
Mogłem już normalnie chodzić, a po chwili przyzwyczajenia nawet biegać.
Znalazłem też strzykawkę z igłą, oby nie była mi potrzebna, zwłaszcza nie do podawania sobie antyzyny.
Antyzyna, nie była lekiem.
Zatrzymywała chwilowo rozwój choroby, jeśli nie zostanie podana pogryzionemu na czas, w jego organiźmie zajdą nieodwracalne zmiany, i przemiana nastąpi niezależnie od podanych lekarstw.
Przez szyby, widziałem grupkę zarażonych na ulicy.
Wlókli się pokracznym chodem po brukowym chodniku, odbijając się od wraków aut.
Nawet tutaj słychać było ich jęki i ryki.
W dzień byli bardzo powolni, i prawie nieszkodliwi, gorzej w nocy.
W dzień tylko wirale potrafią być zabójczy...wirale to niedawno zarażeni ludzie. Owładnięci furią wirusa, są piekielnie szybcy oraz agresywni.
Mają dobry słuch, węch i wzrok.
Dlatego hałasu należy unikać jak ognia.
To właśnie wirala spotkałem na zapleczu apteki.
Ogólnie noc, jest niebezpieczna.
Ze swoich gniazd wychodzą wtedy przemieńcy...
Wielkie szybkie bestie, prawie nie przypominające ludzi.
Mają szczękę, podzieloną na dwa fragmenty, są całkowicie łysi.
Z ich brzuchów wystaje sześć zaostrzonych żeber. Którymi potrafią zadawać ciosy.
Przemieńcy są również nazywani Koszmarami.
Oparłem się o blat, i wyciągnąłem wodę z plecaka.
Odkręciłem nakrętkę, i wziąłem kilka głębokich łyków, po czym schowałem butelkę spowrotem do plecaka.
Rozglądałem się jeszcze za przedmiotami niezbędnymi do przetrwania ale niestety nic nie znalazłem.
BIP BIP BIP BIP.
Spojrzałem na zegarek, wybiła godzina dziewiętnasta.-Jeszcze trochę i się ściemni...nie zdążę do domu-pomyślałem.
Stwierdziłem że do zmorku jeszcze się powłóczę, a o godzinie dwudziestej pierwszej, zaszyję się w jakimś domu i przeczekam noc.
Jak pomyślałem, tak zrobilem więc, udałem się do drzwi frontowych.
Uchyliłem szklane wrota najciszej jak potrafiłem, wiedząc że potwory ciągle chodzą po ulicy i nie są tak daleko.
Wyślizgnąłem się przez uchylone wejście i od razu podkradłem się za za stojący przed apteką ambulans.
Wdrapałem się na niego...
Widziałem tutaj ulice, była skąpana w wieczornym słońcu. W powietrzu unosiły się różne pyłki,odłamki gruzu, gazety, i innego rodzaju śmiecie.
Z niedokończonych budynków, smutnie zwisały rusztowania, a na samej ulicy stały wraki samochodów i leżały ciała zabitych.
Zarażeni zauważyli mnie stojącego na karetce.
Podeszli.
Było ich z 6 w tym dwie kobiety, zarażone traciły włosy i wyglądały po prostu szpetnie.
Okrążyły samochód, ale z racji wyniszczenia ich organizmu, mogli tylko stać wokoło i wymachiwać rękoma przy okazji charcząc oraz jęcząc.
Zombie nie potrafiły się wspinać, jedynie owładnięte szałem, w nocy.
Albo w obecności przemieńca (też nocą) stawali się "lunatykami".
W skrócie...byli szybsi, zwinniejsi i agresywniejsi.
Z pokracznych istot stawały się maszynami do zabijania.
Chciałem przejść na drugą stronę ulicu dlatego zeskoczyłem z pojazdu, na odpowiednią odległość, i pobiegłem do celu.
Ceglany budynek, w którym były dziury umożliwiające wspinaczkę na dach.
Nie wiele myśląc począłem się wspinać.
-Nic prostrzego !-pomyślałem w duchu.
Stąd miałem widok na połowę miasta...
Widziałem slumsy, i dzielnice bogaczy,
Wszystko pochłonięte epidemią.
Na blaszanych daszkach slumsowych budynków widniały napisy o pomoc.
Niektóre napisane krwią, ludzie musieli być bardzo zdesperowani.
Chciałem przysiąść, i odpocząć
Lecz poczułem silne uderzenie w głowę, tak silne że wytrąciło ze mnie przytomność.
Osunąłem się na zimny, betonowy dach budynku...

Czekając Na ŚwitOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz