Rozdział7:Strzeż się oenitholae

41 2 0
                                    

Przysiedliśmy na krawędzi dachu.
Objąłem znajomą chcąc dodać jej otuchy po stracie przyjaciółki.
Na nasze nieszczęście zaczął kropić deszcz...
Proponowałem Tamarze powrót do środka, ona jednak nie chciala ogladac zwłók Rose.
Wstałem i poświeciłem latarką na ulicę pod nami, kręciło się tam kilku gryzoni.
Obok nich kolejna grupka zarażonych ucztowała na czyimś trupie.
Nie było potrzeby schodzenia na dół, poruszanie się dachami było wygodniejsze, szybsze i cichsze.
Pomogłem Tamm dojść do siebie.
Ciągle była roztrzęsiona...mimo iż nie raz pokazała że jest silną i twardą kobietą...teraz odzywała się w niej ta wrażliwsza część.
Nie wiedzieć czemu, odczuwałem wyrzuty sumienia, w końcu to ja zastrzeliłem jej przyjaciółkę, tym samym ratując jej życie.
-Ahmed, my już wracamy, niestety patrol...zginął. Ale mamy raporty...-Przemówiłem do radia.
-Naprawde...no nic...znajdą się kolejni.
Masz raporty, to się liczy, a teraz wracajcie do bazy...mamy coś do obagadnia-Otrzymałem odpowiedź.
-Ty sukinsynu !!!-Krzyknąłem kiedy radio było już wyłączone.
Tamm kopnęła mnie w łydkę, dając do zrozumienia iż przemieńcy jeszcze grasują.
Istotnie...grasowały, bo po okolicy rozniósł się donośny wysoki ryk.
Właściwie przemieńcy bardziej piszczeli niż ryczeli.
-Ruchy, ruchy !!!-Krzyknąłem, i rzuciliśmy się do ucieczki.
Biegliśmy tą samą drogą którą przyszliśmy.
Słyszeliśmy go coraz bliżej, słyszeliśmy jego kroki. Daliśmy susa przez bramę, a koszmar za nami.
Przebiegliśmy ulicę nie bacząc na strażników.
Na szczęście była oświetlona lampami UV, więc ścigający zawył i oparzony, wycofał się w mrok.
Wbiegliśmy do budynku obok.
To tutaj była szafa z martwym strażnikiem.
Usiedliśmy pod ścianą, ciężko dysząc.
Nic nie mówiliśmy.
Zacząłem oglądać swoje ostrze...
-Kurwa...ciekawe ilu wojskowych już o nas wie...-Zaklęła pod nosem.
Wyjrzałem przez małe brudne okiemko...na oświetlonej ulicy biegali strażnicy.
Niektórzy ślepo strzelali w stronę w którą pobiegł koszmar.
Ściągnęli tym na siebie uwagę wirali.
-Walczą z wiralami...-Mruknąłem
-Tyle dobrego-Powiedziała i oparła głowę na rękach założonych na podkulonych nogach.
Postanowiliśmy zostać tu do świtu, aby nie ryzykować kolejnego spotkania z przemieńcem.
Ruszyliśmy w stronę garnizonu.
W połowie drogi zaczęło dziać się coś niedobrego.
Tamm, skarżyła się na bóle brzucha i zawroty głowy, zbagatelizowaliśmy to wzięła tabletki i ruszyła dalej.
Jednak...w pewnym momencie.
Padła na kolana.
-Wells, ja...ja nie dam rady dalej...-Mamrotała.
-Co!? Musisz dać-Kłóciłem się.
-Ale nie mogę...-Szepnęła.
-Dasz radę...no, chodź.-Wziąłem ją na ręce.
Niestety, byłem zmuszony przedrzeć się przez zapchaną zombiakami ulicę...
Zarzuciłem Tamm na ramię, przedzierałem się przez tłum truposzy wymachując ostrzem, i tnąc zarażonych po twarzach, rękach i ciałach.
-Won ! Gnijące ścierwa!-Krzyczałem.
Udało mi się...
Po męczącej wędrówce byłem już u "bram" garnizonu.
Wartujący strażnicy pomogli Tamarze wejść przez płot.
-Zanieście ją do skrzydła szpitalnego...zasłabła...-Wycedziłem do jednego z wartowników.
Wykonali mój rozkaz.
Wszedłem do środka razem z nimi.
Była ósma rano...a ja byłem okropnie zmęczony.
Zaniosłem jeszcze kopertę Alzarowi...
-To Twoje badziewie..-Syknąłem rzucając kopertę na biurko mężczyzny.
-Ah tak, jestem bardzo wdzięczny...-Schował ją do szuflady.
-Chciałeś o czymś gadać...?-Zapytałem.
-Zaiste, umiesz prowadzić samochód?-Otrzymałem odpowiedź.
-Ta...krótko przed wybuchem tej zasranej epidemii zrobilem prawko...-Odpowiedziałem bez entuzjamu. Byłem zły i zmęczony, a Ahmed truł moje cztery litery.
-Doskonale ! Pojedziesz jednym z naszych wozów kawałek za miasto, odberać leki dla chorych, mamy dostawce, przechwytuje zrzuty spoza Stambułu. Mieszka tutaj-Alzar podał mi mapę z zaznaczonym miejscem, na małej polance kawalek za miastem.
-Jasne...wodzu-Odparłem sarkastycznie.
Teraz marzyłem tylko o pójściu spać.
Znalazłem jakiś zmatowiały materac, i bez wachania na nim spocząłem...

[KILKA GODZIN PÓŹNIEJ]
Obudziłem się o godzinie czternastej z minutami...
Ledwo kiedy otworzyłem oczy dostałem komunikat z radia...
-Joel? Tu Bill, chodź szybko na górę mam coś za-je-bistego. Spręż się !-Usłyszałem głos przyjaciela pełen entuzjazmu.
Leniwie zwlokłem się z posłania.
I ruszłem stalowymi schodami na dach.
Otworzyłem drzwi a tam Bill siedział przy krawędzi dachu i popijał piwo.
-Stary ! Jesteśmy blisko celu ! Hahahahahaha-Zaśmiał się.
Przybiłem mu piątkę.
-Co jest?-Spytałem
Wyciągnął z kieszeni małą zieloną płytkę z kablami.
-To jest ! Zrobiłem część do wzmacniacza, jeszcze troche i pokazemy tym dupolizom z GRE że jeszcze żyjemy !-Triumfalnie machał dyskiem.
Wstał.
-Może jednak jest nadzi-Zaczął się trząść i krztusić.
-Bill?-Dotknąłem przyjaciela w ramię.
Szarpnął się.
Odwrócił i rzucił się w moją stronę warcząc i pieniąc.
Jednak w połowie drogi padł na ziemię i zaczął telepać.
Bezruch.
-Stary, kurwa co jest?-Zapytałem zaniepokojony.
-Nie...nie wiem..-Zwymiotował i padł na ziemię.
-Czy Ty się przemieniasz !?-Krzyknąłem.
-Chyba...chyba nie....to...atak...jeszcze takiego nie miałem...jezu......-Mamrotał.
-Zachowywałeś się jak pieprzony wiral !-Wrzeszczałem.
-Wiem ! A najlepsze? Wszystko widziałem...ale nie kontrolowalem swoich ruchów. Coś kazalo mi Cię zaatakować...chciałem gryźć i drapac...nie miałem kontroli-Spanikował i skulił się.
-Lepiej idź do skrzydła medycznego...jeśli mi się spróbujesz przemienić...osobiście skręce Ci kark.-Poleciłem i ruszyłem do klatki schodowej.
Zszedlem po schodach, udalem się do kantyny, zjeść coś i odwiedzić Maurice'a.
Podszedłem do baru...byłem zmartwiony...Tamara zasłabła, a Evans o mało co mnie nie pożarł.
-Ooo, Joel !-Staruszek ucieszył się na mój widok.
-Co tam Mauie?-Spytałem.
-Aaa dzisiaj na obiad rybka ! Złowiona przeze mnie, już podaję !-Poszedł na zaplecze by po chwili wrócić z pieczoną rybą położoną na plastikowej tacy.
Położył ją przede mną.
-Smacznego !-Uśmiechnął się serdecznie.
Zabrałem się za jedzenie ryby.
Robiłem to mozolnie i bez życia, stary barman to zauważył.
-Co Cię gryzie, chłpcze?-Zapytał siadają za barem, na przeciwko mnie.
-Chodzi o przyjaciół...to jedyni na których mogę liczyć w tym przeklętym miejscu.-Odpowiedziałem łamiącym się głosem.
-Moja świętej pamięci żona zawsze mówiła "Przyjaciele to drugi zaraz po życiu największy dar od Boga". A co im dolega?-Spytał
-Nie czują się za dobrze...mój przyjaciel z czasów podstawówki jest ugryziony...a zaczyna brakować nam antyzny...a moja przyjaciółka, sam nie wiem co jej jest-Westchnąłem.
-Rozumiem...-Przytaknął starzec.
-Napewno bedzie dobrze...podobno pan Evans zna sposob na odzyskanie zrzutów !-Ucieszył się Mauie
-Owszem...-
-Tak więc nie martw się ! Wyjdziemy z tego. A póki co, zajadaj-znowu się uśmiechnął i odszedł.
Ahh...ten człowiek potrafił wpędzić w pozytywne myślenie.
Jakoś tak na mnie oddziaływał. No nic...
Zjadłem i udałem się do Alzara po dalsze instrukcje.
Wszedłem do jego "biura".
-Gotowy? Wyśmienicie, oto kluczyki, proszę za mną-Powiedział, wyjmując z szuflady pęk małych kluczy.
Wziąłem je i udałem się za Alzarem, w prawą stronę od jego biura byl korytarz.
Poszliśmy nim, następnie drzwi w lewo.
Otworzył je a moim oczom ukazał się mały jeep. W kolorze żółtym.
Z przodu maski miał nabity gwoździami kawał drewna, brudny od krwi.
Taki prowizoryczny "zderzak do zarażonych".
Otworzyłem stalowe drzwi pojazdu, i zasiadłem za kierownicą.
-Zna pan drogę prawda? Powodzenia-Ahmed poklepał drzwi samochodu, otworzył bramę garażu i wszedł spowrotem do środka budynku.
Widziałem że rozpadało się na dobre.
Przekręciłem kluczyk który uprzednio włożyłem w stacyjkę.
Silnik zawył, dając mi do zrozumienia że auto jest na chodzie.
Z tego co widziałem, rozpadało się na dobre.
Deszcz lał strasznie mocno.
Lekko nacisnąłem pedał gazu, a pojazd ruszył.
Kiedy wyjechałem z garażu zakręciłem w lewo, i ruszyłem miejską ulicą, wymijając krzątających się po niej zarażonych.
Ulewa rytmicznie stukała w blaszany dach terenówki.
Jechałem przez spowite zarazą miasto, niekiedy taranując zarażonych stających mi na drodze, musiałem też omijać wraki samochodów...a tych było całkiem sporo.
W końcu jednak, wyjechałem na długą asfaltową drogę, prowadzącą za miasto.
Tutaj nie było tak wielu zarażonych, a wraki stały na poboczu.
Dlatego depnąłem pedał gazu, silnik ponownie zaryczał a samochód przyspieszył, przedzierając się przez deszcz.
Jechałem z prędkąścią 60km/h już dobre piętnaście minut, drogę zaczęły otaczać polany, a na nich w oddali małe białe domki.
Jadąc tak dotarłem do małej żwirowej drogi, na prawo od "autostrady".
Według mapy, to tam powinienem skręcić.
Tak więc uczyniłem to.
Droga była dziurawa, więc w samochodzie mocno trzęsło.
Widać było zarażonych...człapiących po polach jeszcze zielonej pszenicy.
Mimo że zaraza wybuchła w samym Stambule, wirus szybko rozniósł się pod miastem, dlatego cała okolica otoczona jest strefą kwarantanny.
Strefa ta ma z dobre 40 km.
Dlatego obejmuje też takie pustkowia jak to na którym się obecnie znajdowałem.
-Ahmed? A jak nazywa się ten wasz...dostawca?-Powiedziałem do radia.
-Tolo, facet ma na imię Tolo. Jesteś poza miastem? Odebrałem Twoją wiadomość ze strasznymi zakłóceniami-Otrzymałem wiadomość zwrotną.
-Tak...jestem już niedaleko, odezwę się jak będę wracał. Bez odbioru-Zakończyłem, i położyłem rękę spowrotem na kierownicy.
Po krótkiej chwili moim oczom ukazała się malutka polanka.
A przy jej końcu biała chatka z drewna.
Otoczona przez zarażonych...
-Psiakrew...-Mruknąłem do siebie.
Wyskoczyłem z samochodu, nawet nie wyłączając silnka i nie zamykając drzwi.
Dobyłem karabinku i począłem tępić gryzonie.
Padały jeden po drugim, jęcząc i warcząc.
Jeden podszedł zdecydownie za blisko.
Ciąłem go ostrzem po brzuchu, zgiął się, skontrowałem go ciosem w twarz, co wywróciło potwora na plecy i dokończyłem dzieła strzałem w twarz.
To był ostatni pocisk....
Podszedłem do drzwi, popychając nogą zwłoki leżące pod nimi.
Zapukałem.
-Tolo? Przysyła mnie Ahmed, jestem tutaj po zrzut.-Cisza...-Tolo?-
Byłem zmuszony wywarzyc drzwi, gdyz nie otrzymywałem odpowiedzi.
Przywitał mnie widok zastrzelonego mężczyzny.
Przeszukałem chatę....niestety nic nie znalazłem.
Ani antyzyny.
Ani jedzenia.
Ani nawet wody.
-Cholera...-Znowu mruknąłem i dobyłem radia.
-Ahmed ! Ktoś mnie uprzedził...zabili Tolo i ukradli zapasy oraz te z zrzutów.-Zakomunikowałem.
-Poszukaj śladów...moze znajdziesz napastników.-odpowiedział.
-Jak zwykle...-Westchnąłem.
Jednak nie musiałem długo czekać...kiedy wyszedłem przed dom dostrzegłem ślady opon prowadzące wzdłuż tej żwirowej drogi.
Wsiadłem do mojego wozu, i ruszyłem za śladami.
Deszcz zrobił z piaskowo-żwirowej dorgi, raczej drogę błotną.
Jednak dla jeepa nie był to problem i bez trudów się przeprawił przez trudny teren.
Ulewa na moje szczęście powoli ustępowała.
Przede mną pojawił się w oddali blaszany płot.
Zatrzymałem się przed nim.
Tutaj kończyły się ślady.
Brama z blachy, osunęła się i wyszło z niej dwóch fagasów w czerwonych maskach.
Celując do mnie z karabinów.
-Wypad z wozu !-Krzyknął jeden z nich.
Wysiadłem.
Uniosłem ręce w geście poddania się.
Drugi zaszedł mnie od tyłu i kopnął w zgięcie kolana.
Padłem na błotnistą ziemię.
Drugi zamaskowany wycelował lufę w moją twarz.
Spuściłem w głowę.
By po chwili skoczyć na niego z ostrzem.
Starałem się przeciąć jego krtań ale trzymał mnie za rękę...był silniejszy.
Stojący za nami, obszedł i kopnął mnie swoim glanem w żebra.
Padłem na błoto nie mogąc złapać oddechu.
Czułem jak delikatne krople deszczu padają na mą twarz.
-Rozbrój go i zaciągnij do środka...sprawdzimy kim jest.-Powiedział zaatakowany.
-A co z wozem?-Zapytał jego kumpel.
-Odstaw przy naszych.-
W tym momencie zarobiłem kolbą karabinu w głowę. Zemdlałem.

Otworzyłem oczy...mocno łzawiły, więc od razu je zamknąłem.
Już nie czułem deszczu.
Ponownie rozchyliłem powieki...
Znajdowałem się w ciemnym pokoju...z lampą nade mną.
Byłem skrępowany...a wlasciwie przywiazany do krzesła.
Nawet nie miałem siły ni chęci się szarpać.
Po prostu siedziałem z przymrużonymi oczyma.
Nie miałem przy sobie mojego sprzętu.
Słyszałem kroki, tak jakby ktoś chodził w ciemnościach przede mną w tę i we wtę.
W końcu jednak, z owego mroku wyłonił się kolejny zamaskowany.
W długiej, czerwonej, ozdabianej szacie.
Jego czerwona, drewniana maska też miała zdobienia ze złota, i jakieś wyryte symbole na czole.
Patrzył na mnie, jego maska nie miała otworu na usta, ale na oczy tak.
Przeszedł dookoła mojego krzesła, nie odrywając ode mnie wzroku.
Spuściłem głowę...
Nieznajomy uklęknął przede mną patrząc mi w oczy.
-Pochodzisz z Plemienia Złotego Oka...czego tu szukasz?-Zapytał głosem stłumionym przez maskę.
-T-Tolo...-Wycedziłem.
Facet się podniósł...i uderzył mnie pięścią w twarz...odchyliłem się na prawy bok krzesła...
-Ale jednak nie przybywasz w pokoju...usiłowałeś zabić strażnika tym-Wyjął zza pazuchy moje ostrze-Stawiałeś opór...-
-Ch-chcieli...mnie...za-zastrzelic...-
-Napewno nie...-
-To...dlaczecho? Do mie celo-wali...-
-Nie znali Cię-
-Gówno.-
-Ponawiam moje pytanie...
Co Cię tu sprowadza? Jako reprezentatnt złotego Oka nie jestes tu mile widziany-Zadał kolejny cios.
Teraz już trochę otrzeźwiłem umysł.
-Ehh...przyszedłem po zapasy do Tolo...znalazłem go martwego
A ślady zaprowadziły mnie tutaj..potem Ci Twoi przydupasi mnie znokautowali-Opowiedziałem oprawcy historię.
Zacmokał.
Rozwiązał mnie.
Wyciągnął do mnie rękę.
-Zakon Izmirilów-wypowiedział.
Nasze dłonie uścisnęły się.
-Wypuścimy Cię pod jednym warunkiem.
Nikomu nie powiesz co tu zobaczysz...-
-Jasne-Poklepałem zamaskowanego po plecach
Otworzył skryte w mroku drzwi, powitało mnie za nimi wieczorne pochmurne niebo.
Wyszedłem na niewielki teren, otoczonym płotem z blachy.
Stały tutaj małe budynki i brezentowe namioty.
Włóczyli się tutaj zamaskowani.
Inni stali przy stołach i kroili...ludzkie kończyny...prawdopodobnie w celu zjedzenia ich.
-O cholera...co wy tu?-Mruknąłem.
Ozdobiony Izmiril położył swoją rękę na moim ramieniu.
-Nie lękaj się. Czasy są ciężke.-Mówił spokojnym tonem-Jednak niedługo spełni się przepowiednia, a wtedy wszyscy będziemy mogli dostąpić zaszczytu błogosławieństwa.-
-Jezu, co oni tu ćpają-pomyślałem.
Jednak...byćmoże faktycznie był to jakiś kult, na samym środku placu stał mały ołtarz, udekorowany wstążkami i świeczkami.
Najwyraźniej coś tu czcili.
-Twoje wyposażenie zostało schowane do bagażnika samochodu...tam stoi-Pokazał palcem na mój wóz stojący przy jakiejś małej drewnianej chałupce, niedaleko bramy.
-Nie mów nikomu czego tu doświadczyłeś...i lepiej wracaj szybko tam skad przyszedłeś...niedługo zapada zmrok, i budzą się Oenitholae...-Rzekł nieznajomy klepiąc mnie po po plecach.
-Oen- co?-Zagdnąłem.
-Oenitholae...piekielni rycerze, przez was nazywani "Przemieńcami". Przepowiednia mówi że zostali zesłani na ziemię aby siać pogrom wśród grzesznych..-Powiedział lekko unosząc ręce.
-Okej...zapamiętam-Rzuciłem na odchodne kierując sie do samochodu.
Otworzyłem bagażnik, istotnie moja broń, linka z hakiem, latarka i kamizelka tam leżały.
Wyposażyłem się w nie.
Wsiadłem do środka.
Kluczyki były w stacyjce, przekręciłem je a silnik zapalił.
Podjechałem do bramy, dwójka Izmirilów otworzyła ją, wyjechałem...

Czekając Na ŚwitOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz