4. Wiatr niosący nieszczęścia

268 34 99
                                    


– Jestem Ridian. Pochodzę ze świata zwanego Keedwen. Urodziłem się czternastego kwietnia, tamtego roku było to Święto Nawałnicy Lęgu*. Przez ostatnie lata chodziłem do Szkarłatu, a przedtem, cóż... nigdzie nie zagrzałem miejsca. Postaram się jak najszybciej dostosować i liczę na owocną współpracę. Ah! I nie mam dziewczyny – mrugnął szelmowsko, na co usłyszałam ciche westchnięcia. W klasie rozległy się gwizdy chłopców i przyciszone szepty rozentuzjazmowanych dziewczyn.

Uniosłam brew. Pff, żałosne. Kto normalny leci na takie płytkie teksty?

– Witamy w Przeklętej Twierdzy. Ridian nie zna jeszcze położenia wszystkich sal – powiedziała Pani Nikita, puszczając wcześniejszą wypowiedź mimo uszu. Rozejrzała się po klasie, poszukując ochotnika, który oprowadziłby chłopaka po zamku.

– Ja! – poderwało się ochoczo kilka dziewczyn.

– Jestem chętna, pani profesor – powiedziała Portia, uśmiechając się niewinnie. Ridian przeniósł na nią wzrok, po czym spojrzał na mnie. Zaskoczona spuściłam oczy, zasłaniając twarz kotarą włosów.

– A więc Portia, liczę na ciebie. – Nauczycielka wstała, chcąc zacząć lekcję, lecz zawahała się w drodze do dębowej szafy z książkami. – Prawie bym zapomniała. Karou! Dyrektor oczekuje cię w gabinecie.

Momentalnie poczułam na sobie zaciekawione spojrzenia całej klasy i przyspieszające bicie serca. Ze wstydu chciałam zapaść się pod ziemię. Coś ścisnęło mnie za gardło, lecz udało mi się odpowiedzieć.

– Tak, pani profesor.

– Hmm...Ciekawe dlaczego? – rzuciła ironicznie Portia, przechodząc koło mojej ławki. Wzięła Ridiana pod ramię i poprowadziła go do drzwi, a ja jakbym też została pociągnięta, wstałam i poszłam za nimi. W ciszy zeszłam po schodach, zostawiając syrenę i jej ofiarę samym sobie. Kiedy znalazłam się na parterze, ruszyłam w kierunku olbrzymich wrót znajdujących się na końcu korytarza, naprzeciw drzwi wejściowych. Odetchnęłam głęboko, chcąc uspokoić swoje rozszalałe serce. Musnęłam dłonią piękne, czarne, dębowe drewno i ignorując klamki, pchnęłam wrota. Za drzwiami znajdował się mały pokój sekretarki. Po obu stronach mieściły się wrota, zapewne prowadzące do gabinetu dyrektora i zastępcy. Sekretarka z ciasnym kokiem związanym na czubku głowy spojrzała na mnie znad szkieł okrągłych okularów i wskazała na lewe drzwi, mrucząc coś niezrozumiale pod nosem i wracając do wypełniania jakichś papierów.

Wślizgnęłam się do środka i wtem znalazłam się w okazałym pomieszczeniu, gdzie dominowały brąz i złoto. Naprzeciw mnie znajdowało się ogromne okno przysłonięte cynamonowymi firanami oraz ogromne biurko zawalone papierami. Nad drzwiami i po ich bokach, wisiały regały uginające się pod ciężarem książek. Salę zagracały liczne globusy, mapy, figurki i tajemnicze artefakty. Na suficie wisiała pokaźnych rozmiarów, sześcioramienna gwiazda. Na końcu każdego ramienia paliła się świeczka, a na środku unosiła się jasna, świetlista kula. Lampa ta była dziwną mieszanką małych lampeczek, kółek i świec, jednak w całości wyglądała bardzo stylowo i majestatycznie. Po bokach pokoju stały pojemne szafy, obrazy i tylko dwa fotele, z czego jeden był już zajęty przez ciemnoskórego dyrektora. Był to wyrozumiały, inteligentny mężczyzna z licznymi zmarszczkami mimicznymi, oraz siwymi, długimi włosami od połowy zaplecionymi w ciasny warkocz. Jego niebiesko-zielone oczy przewiercały mnie na wylot, sprawiając wrażenie takich, które są w stanie dostrzec najdrobniejsze kłamstwo i odczytać mnie jak otwartą księgę. Ale to tylko wrażenie, prawda?

– Dzień dobry – powiedziałam, czując pustkę w głowie, którą wypełnił nagły szum.

– Karou, prawda? Witaj. Usiądź, proszę – powiedział, wskazując ręką fotel. – Idealnie na czas.

WIECZNI: Drzewo piorunówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz