Jego żołądek wyraźnie protestował z każdą kolejną łyżką zupy, którą przygotował dla niego w akcie miłosierdzia Christophe. Nie zamierzał opuszczać mieszkania na głodzie, więc zwalczył serię nieprzyjemnych mdłości i dzielnie wcisnął w siebie posiłek. Usatysfakcjonowany tym, że nie przyozdobił ponownie podłogi wymiocinami, ruszył dziarskim krokiem – w jego mniemaniu – ku łazience, w której miał zmyć z siebie cały brud miasta i śmierdzących klubów.
"Gdyby można było zmyć z siebie, także ten niewidoczny gołym okiem..." - pomyślał i pokręcił głową, odrzucając głupią myśl.
Zimna woda lejąca się na niego strumieniem przywróciła odrobinę trzeźwości, do tego stopnia, że będzie mógł pokazać się światu. Chociaż alkohol nadal krążył w jego żyłach niczym trucizna, przez co niemal wywrócił się na śliskich kafelkach. Przeklął pod nosem, chwytając się w ostatnim momencie umywalki, która zachybotała pod jego ciężarem.
Założył czyste, pierwsze z brzegu ubrania, jakie wpadły mu w ręce, składające się na zwykłą białą koszulkę i sprane dżinsy. Dawno straciły swój pierwotny kolor, tak jak wszystko inne wokół niego. Zaczął się przyzwyczajać do wszechobecnej szarości, próbując mimo wszystko w niej wytrwać - jednak ta często wzmagała czarne myśli.
Kilka kolejnych minut poświęcił na szukanie kluczy, który zagubiły się w otaczającym go chaosie. Jego usta wypuściły cichy okrzyk triumfu, gdy w końcu znalazły się w jego dłoniach niczym największe, upragnione trofeum. Zamknięcie drzwi przy trzęsących się dłoniach stało się nie lada wyzwaniem, a zejście - a raczej stoczenie się - po schodach było w jego ocenie, już wyczynem olimpijskich.
Światło dnia poraziło zmęczone oczy, całkowicie nieprzygotowane na taką ilość promieni słonecznych. Był na tyle przytomny, że wziął ze sobą okulary przeciwsłoneczne, które nie tylko miały stanowić ochronę, a powinny także zakryć jego wory pod oczami i przekrwione oczy.
Mógł tylko pomarzyć o przejażdżce motorem, musiał niestety pocieszyć się zwykłą taksówką - uparcie przez dobre piętnaście minut, żadna nie chciała się obok niego zatrzymać. Kiedy w końcu udało mu się jedną upolować, odetchnął z ulgą i zatopił się w przesiąkniętym smrodem tytoniu, siedzeniu. Oczywiście na drodze musiał nagle utworzyć się korek, czemu by nie? Świat na każdym kroku chciał zaznaczyć, że jest przeciwko niemu i nie zamierzał widocznie odpuścić nawet na chwilę.
Niemal nie dowierzał, że udało mu się dotrzeć pod mieszkanie Chrisa, które zawsze przyprawiało go o dreszcze. Wpisał dobrze znany sobie numer dostępu do klatki i ruszył z cierpiętniczą miną po schodach. Zejść jeszcze było w miarę łatwo, ale wspinaczka po nich była katorgą nie do opisania.
- Czemu nie możesz mieć windy, gnojku? - mruknął pod nosem.
Nim zdążył zapukać do dębowych drzwi, te się otworzyły, ukazując wysoką postać blondyna, który miał przesadnie wyprostowaną, jak zawsze, sylwetkę. Piwne oczy wspomnianego otaksowały srebrnowłosego oskarżającym spojrzeniem, jakby chciał wzbudzić nim poczucie winy. Jakby jeszcze w ogóle pamiętał, co to znaczy...
Chris nim wpuścił go do środka, sięgnął szybko po jego okulary i zacmokał widząc przed sobą istny obraz nędzy i rozpaczy.
- Wyglądasz, jak gówno, Nikiforov - powiedział melodyjnym głosem Chris.
- Dziękuję za dowartościowanie, przyjacielu...
- Do usług - Ukłonił się teatralnie i w końcu wpuścił go do środka.
Oczy Victora zostały zaatakowane przez róż, wiele odcieni tego diabelskiego koloru, który wyzierał z każdego, możliwego kąta. Pudrowa kanapa, na której usiadł z lekkimi obawami była oczywiście obrzucona puchowymi poduszkami w kolorze wściekłej fuksji. I jakby tego było mało na jego kolana wskoczyła żywa kula futra w postaci kota perskiego.

YOU ARE READING
Venom [Victuuri AU]
Fanfiction"Najpierw płoniemy osobno. Delikatnie. Czasem nasz ogień prawie gaśnie, szczególnie, gdy wiatr wieje w przeciwną stronę. Potem razem zapalamy największą świecę. To wspólna miłość. Tylko od nas zależy, czy jej płomień będzie silny i trwały. Czy będzi...