Rozdział 4

667 58 16
                                        

Utwór do rozdziału: Fleurie — Breathe

Po tym, jak wróciłam do domu, zastałam mamę zdenerwowaną i zmartwioną, a tatę wkurzonego. Dostali telefon od szkoły, że pani Johnson, z którą miałam odbyć indywidualną pierwszą lekcję, przybiegła do dyrektora z informacją, że się nie pojawiłam, choć nauczycielka czekała na mnie ponad dwadzieścia minut.

Z każdym kolejnym oskarżeniem, jakie padały w moją stronę, kuliłam się w sobie, a wyrzuty sumienia jeszcze bardziej obciążały moje serce i duszę. W ustach czułam potworną gorycz.

— Mogłaś nas chociaż o tym poinformować — mówiła mama. — Albo kogoś w szkole. To nie kosztowało cię wiele, a narobiłabyś dzięki temu o wiele mniej problemów.

— To wszystko mnie przytłoczyło, nie dałam rady wytrzymać — próbowałam się głupio tłumaczyć.

— Kiedy ty w końcu weźmiesz się w garść i zrozumiesz, że to, co się stało, już się nie odstanie. Trzeba brać odpowiedzialność za swoje czyny, a jak na razie robimy to za ciebie my — wtrącił się tato, lecz gdy tylko wypowiedział te słowa, usłyszałam jego oddalające się kroki.

Warga mi zadrżała, gdy dotarło do mnie, o co dokładnie mu chodziło. Nie pozwoliłam jednak łzom popłynąć. W mojej głowie pojawił się niechciany obraz Briana leżącego na szpitalnym łóżku, podpięty wieloma rurkami i z zamkniętymi od długiego czasu oczami.

Chlipnęłam, bojąc się, że kiedy się poruszę, rozpadnę się i pokruszę na drobne kawałeczki. Czułam natomiast, że mama wciąż gdzieś tu jest. Patrzy nam mnie. Obserwuje. Ona, w przeciwieństwie do taty, nie zrobiła nic. Nie krzyczała. Nie wyszła. Nie stanęła w mojej obronie, nie sprzeciwiła się tacie, nie powiedziała, że nie ma racji. Zostałam z tym wszystkim sama. Dla niej miarka się przebrała.

Odwróciłam się i wyciągnęłam ręce przed siebie, by złapać coś, co stało najbliżej mnie. Była to drewniana komoda, która odkąd pamiętam stała obok wejścia do salonu. Dla ozdoby mama trzymała na niej świeczki w kształcie kwiatków o moim ulubionym zapachu ciastek, ale praktycznie nigdy ich nie zapalaliśmy, chyba że na przyjście gości. Poza tym mieściły się tam również ramki z rodzinnymi zdjęciami z wakacji, z różnych uroczystości lub z sesji fotograficznej, którą zrobił nam niegdyś kolega taty.

Zrobiłam dwa kroki w prawo i z wciąż wyciągniętymi rękami szłam przed siebie. Minęłam próg salonu, a gdy pod stopami wyczułam miękkość puchowego dywanu, skręciłam w prawo, by chwilę później złapać się barierki schodów. Weszłam na górę, zagryzając wargę. Trzymałam ją między zębami tak mocno, że stróżka krwi spłynęła mi po brodzie. Resztę poczułam w ustach. Jej metaliczny smak był tak intensywny, że omal nie wywróciłam się, gdy odruch wymiotny nadszedł nieoczekiwanie. Chwyciłam dłonią za balustradę, a drugą podparłam się ściany i próbowałam oddychać na tyle głęboko i spokojnie, na ile pozwalało mi moje ściśnięte gardło.

Mimo tego, iż nie widziałam, doskonale wyczuwałam nastrój panujący w pomieszczeniu lub emocje, jakie udzielały się innym osobom. Wolałabym jednak, by było na odwrót — widzieć, lecz nie czuć. Łatwiejsze i mniej obciążające. I da się znieść bez bolesnego uścisku w sercu, który za każdym razem był tak gwałtowny, przytłaczający, że miałam wrażenie, że już się po tym nie podniosę. Dzisiaj szczególnie dało mi się to we znaki. Szczególnie w przypadku rodziców, którzy w swoim głosie, tonie i słowach nie ukrywali, jak bardzo jest im ze mną ciężko i jak bardzo są zmęczeni tym, co się dzieje — ciągłe wizyty u lekarza, niańczenie mnie, moje ciągłe zmiany nastrojów, załamania, ataki paniki. I choć specjalista uprzedzał, że to nieuniknione i że trzeba się na to przygotować, żadne z nas, ani ja, mama czy tata, nie potrafiliśmy do tego podejść w ten sposób.

DyktafonWhere stories live. Discover now