Budynek schroniska leżał z dala od ludzkiej cywilizacji, właściwie na granicy niewielkiego liściastego lasku, na totalnym odludziu. Ale Jurij Plisetsky szczycił się tym, że dla kotów mógł zrobić wszystko. Nawet wyjechać ze śmierdzącego Petersburga i zostawić za sobą bezpieczną cywilizację. Mila za to szczyciła się ciężką nogą, zapędami pirotomańskimi i głupotą absolutną.
I tylko dlatego, że na to zadupie nie jeździły żadne środki komunikacji publicznej pozwolił, by to Mila zawiozła go do schroniska. Zdała egzamin państwowy dopiero za szóstym razem i to tylko dlatego, że stała się postrachem egzaminatorów i nikt nie chciał z nią jeździć. Jej postać została owiana legendą ulicznego potwora.
Dojechali zanim Jurij dokładnie zdążył przemyśleć czy aby na pewno tego chce. Zapięte pasy zatrzymały odrzut jego ciała, kiedy z piskiem opon zatrzymali się kilka centymetrów od bramy wjazdowej i tylko dzięki temu jego twarz nie przykleiła się do przedniej szyby.
- Jurij, znowu porysowałeś mi deskę - Mila zdjęła swoje Aviatorki i rzuciła je do schowka.
Przerażony Jurij, trzęsącymi dłońmi odpiął pas i przyjrzał się śladom swoich paznokci na desce rozdzielczej. W przypływie naturalnego odruchu ratowania własnego życia wbił je niczym kocur, gdy Mila przekroczyła prędkość dopuszczalną o pięćdziesiąt kilometrów na godzinę.
- Nigdy. Więcej - nawet głos mu drżał.
- Daj spokój, ciesz się, że w ogóle miał cię kto przywieźć. Za ile po ciebie wrócić?
- Poradzę sobie. Chciałbym jeszcze trochę pożyć - zakomunikował, wysiadając z samochodu.
- Jak tam chcesz. Ale jesteś na przedmieściach. Powrót do domu ci trochę zajmie. Poza tym nie chcę żebyś po drodze napotkał jakiś Menel's club.
- Wszystko lepsze niż jazda z tobą.
- Kto z nas dwojga ma prawko, ja czy ty?
- Na pewno wiemy kto nie powinien go mieć.
- Dobra, dobra. Idź, oglądaj swoich futrzastych przyjaciół, a ja jadę na zakupy.
Odjechała równie gwałtownie jak zaparkowała. Jurij otrząsnął się odrobinę po szalonej podróży i z zainteresowaniem obejrzał szyld nad bramą. Było to typowe kocie schronisko. Jako, że ostatnimi czasy jego życie nie było usłane różami, postanowił sprawić sobie radość i przygarnąć kolejnego pupila. W swoim małym mieszkaniu na parterze miał już trzy koty, ale co mu szkodziło zdobyć czwartego. Kotów nigdy za wiele. Były najlepszymi towarzyszami w samotności, jedynymi stworzeniami, które podzielały jego izolujący się styl życia. Nie miały wiele wymagań, a oferowały mu bezwarunkowe oddanie i na swój sposób miłość. W dodatku były pięknymi i majestatycznymi stworzeniami, o ile akurat nie miały porannej toalety.
Wszedł do środka uspokoiwszy oddech i nadszarpane przez przyjaciółkę nerwy.
W środku panowało przyjemne ciepło i przytłumiony odgłos kocich "rozmów". Zdjął czapkę żeby otrzepać ją z drobinek śniegu.
- Dzień dobry. W czym mogę panu służyć?
- Dzień dobry - przywitał się oglądając czapkę, czy aby na pewno jest już czysta - chciałbym przygarnąć... kota - zawiesił się na niewinnie krótką sekundkę, po podniesieniu zielonych oczu. Stał przed nim mężczyzna, niewiele starszy od niego. Miał na sobie czarny sweter, odrobinę zabrudzony na klatce piersiowej i czapkę z daszkiem, na której widniała nazwa schroniska i odbicie kociej łapki. Chłopak miał dosyć egzotyczną urodę, bardziej wschodnią, może nawet azjatycką. Spod daszka spoglądały na niego odbijające jaśniejące promienie dwa czarne jak smoła węgielki. Nie widział dokładnie włosów nieznajomego, ale na pewno były równie ciemne jak dobroduszne oczy.