I

696 68 107
                                    

Elizabeth piła kolejny kubek gorącej czekolady z automatu. Była okropna i smakowała bardziej jak ciemne kakao wymieszane z wodą, ale do dyspozycji nie miała nic innego.

Siedziała dwie stacje od Nowego Jorku. Przesiadka była niestety konieczna. Nie do końca uśmiechało się jej czekanie na spóźniony pociąg.

Wyczerpała już wszystkie możliwości w automacie z przekąskami. Już kilka razy karciła się za bezmyślność. Pociągi się spóźniają, ludziom czasem doskwiera głód. A jednak tego nie przewidziała. W torebce oprócz telefonu, słuchawek i kilku innych rzeczy nie było nic. "Nic" jest równoznaczne z "niczym do jedzenia".

Dźwiękom nadjeżdżającego pociągu towarzyszył jakby śpiew anielskich chórów. Zbawienie.

Elizabeth wstała szybko z plastikowego krzesełka, zupełnie zapominając o wszystkich zjedzonych batonikach, a dokładniej o tym, co po nich zostało. W jednej chwili tona papierków, które miała w kieszeni znalazła się na podłodze, a resztki czekolady ozdobiły jej nowiutki płaszcz.

W euforii, bliska załamania nerwowego jednym ruchem zgarnęła opakowania do torby, wzięła walizkę i starając się nie łapać kontaktu wzrokowego ze świadkami tego zdarzenia, pewnym krokiem ruszyła w stronę drzwi pociągu. Pierwszy gwizdek. I ostatni. Poprzednich dwóch wcale nie usłyszała.

Od drzwi dzieliło ją zaledwie pół metra, kiedy ktoś zderzył się najpierw z jej walizką, a potem z nią samą.

Jej prawa ręka znajdowała się gdzieś za jej plecami wykręcona w dosyć bolesny sposób. W plecy było jej ciepło. I mokro.

- Dobry Boże...

Ktoś, kto jeszcze przed chwilą leżał na walizce, którą była przygnieciona dziewczyna gwałtownie wstał, lekko podniósł bagaż i zaczął przywracać rękę Elizy do naturalnego położenia. Owy dżentelmen pomógł wstać dziewczynie.

Wszędzie były porozrzucane kartki, a papierki po batonikach znowu zalały peronową podłogę. Elizabeth spojrzała na lewą rękę. Jeszcze przed chwilą trzymała w niej bilet do Morristown. Teraz była w posiadaniu jedynie jego połówki. Chłopak zbierał swoje dokumenty. I śmieci Elizy też.

Drzwi pociągu zaczęły się zamykać. Chłopak spojrzał przelotnie na zdezorientowaną Elizabeth i ryzykując utratę ręki, wysunął ją pomiędzy zamykające się drzwi i wcisnął prawdopodobnie przycisk "Stop". Konduktor spojrzał na nich z wagonu z wyrazem pewnego zrozumienia na twarzy.

- Naprawdę strasznie przepraszam! Znowu nie patrzyłem pod nogi. Zaczytałem się. Właściwie to zapisałem. A w sylwestra postanowiłem "Żadnego notowania w miejscach publicznych" - chłopak podrapał się po głowie.

Eliza. Ona szczerze mówiąc, miała w tym momencie gdzieś to, co mówił. Patrzyła w te jego cudne oczy. Coś w nich było bez wątpienia... Tylko co?

- Twój bilet - powiedział chłopak.

- Słucham? - otrząsnęła się Elizabeth.

- Jest zniszczony - zdenerwowany zaczesał grzywkę do góry i został tak przez chwilę. - Jedziesz do Morristown, prawda?

Eliza pokiwała głową.

- Trzymaj. Poczekam na kolejny pociąg.

Chłopak wręczył jej bilet i pomógł wstawić walizkę do wagonu. Stanął na peronie z plikiem swoich papierów, które położył na bagaż, którego wcześniej nie zauważyła. Był niesamowicie podobny do tego który na czas podróży pożyczyła jej siostra. Ale ona swój miała tuż przy nodze.

Zanim drzwi się zamknęły, człowiek, który całe to zamieszanie wywołał na odchodne krzyknął:

- Płaszcz zdej...

Nie usłyszała końcówki, ale bardzo szybko przypomniała sobie o plecach, w które było jej nadal mokro. Dziewczyna weszła do wolnego przedziału i przetarła ręką okolice łopatek. Wzięła głęboki wdech i zrzuciła z ramion kremowy płaszcz. Pojawiły się na nim nowe zdobienia - kakaowe kwiatki na piersi. A na plecach...

Elizabeth zwinęła płaszcz w kłębek i rzuciła na fotel. Nie było nadziei na to, że plama się dopierze.

Tak, będzie jej zimno.

Tak, będzie szła w śnieżycę w koszuli.

Mówi się trudno.

Do przedziału wszedł konduktor. Ten sam, który wcześniej z politowaniem patrzył na kolizję z nieznajomym chłopakiem.

- Dzień dobry - powiedział śpiewnie mężczyzna - Bileciki do kontroli!

Francuski akcent. Tak. To coś, co Eliza wyczułaby z pięćdziesięciu mil.

Dziewczyna podała mu bilet.

- Nie wygląda mi pani w żaden sposób na żadnego Alexandra, ale nie wnikam - zaśmiał się, oddał bilet, a potem zniknął.

Elizabeth obejrzała jeszcze raz bilet. Rzeczywiście był podpisany. Nie imienny, ale jednak podpisany. Na samym brzegu i ołówkiem:

"Alexander"

Więc tak się nazywał...

Dziewczyna sięgnęła po torbę, aby jeszcze raz sprawdzić jej zawartość.

Telefon... Jest. Portfel? Portfel... Portfel. Jest! Dokumenty, pomadka, szczotka, chusteczki...

Wyglądało na to, że wszystko było. Tak, wszystko. Tylko... Tylko nie lusterko od ojca. Rzecz, która dla Elizy była bardzo, ale to bardzo cenna.

Zjeżdżając po fotelu w geście istnego załamania, pod powiekami widziała, jak jej ukochane lusterko pęka pod obcasem jakiejś damy, a osoby odpowiedzialne za porządek na stacji zgarniają je na szufelkę i wyrzucają do kosza.

Jej policzek opadł na zimną szybę. Nie chciała już o niczym myśleć. Zasnęła.

_________________________________________
Dzień dobry!
Tak. To musiało się tak skończyć. Na... Napisałam hamiltonowy fanfik. Mam szczerą nadzieję, że się przyjmie, że zechcecie spędzić długie zimowe/krótkie letnie wieczorki razem ze mną.

Zostawcie coś po sobie, dudes! uwo


Panienka SchuylerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz