Siedząc na szerokim parapecie wyłożonym kocykiem, w przytulnym salonie ciotki, w którym było zupełnie ciemno, jak to bywa o piątej nad ranem zimą, Eliza słuchała muzyki i spoglądała na ludzi, którzy od czasu do czasu pojawiali się ja ulicy.
Jedni szli do pracy w blasku latarni, atakowani z każdej strony przez płatki śniegu. Inni w pośpiechu pakowali do samochodu torby podróżne, szykując się, jak można było wnioskować, do wyjazdu na ferie.
Zabawne dla Elizy było to, że ona przyjechała tu, a ludzie, którzy są stąd, jadą jeszcze dalej. Jakby na siłę, koniecznie wszyscy chcieli się wyrwać ze swoich własnych światów.
Bo czy nie tak robili?
Z tych wczesnorannych przemyśleń na temat ludzkiej natury wyrwał ją cichy brzęk czajnika stawianego na palnik. Był to dźwięk towarzyszący każdemu porankowi w Morristown. Jednoznacznie i bezsprzecznie informował o tym, że ciocia wstała.
Betsey spuściła nogi na podłogę i zsunęła się z parapetu, zostawiając za firanką wszystkie filozoficzne stwierdzenia, które wytworzyły się w jej głowie przy blasku latarni.
Powolutku, drepcząc w swoich króliczkowych kapciach nabytych przy okazji zakupów z ciocią, wyszła na korytarz. Po chwili siedziała już z panią Gertrudą czekając aż zaparzy się jej pięknie pachnąca herbatka - Earl Grey, zwana zarówno przez mamę jak i ciocię "tą niebieską", "Elizową".
— Myślę, że to przez to, że położyłyśmy się wczoraj tak wcześnie — mówiła dziewczyna.
To ciekawe, całkiem przyjemne uczucie znowu przeszywało Elizę. Towarzyszyło jej zawsze przy okazji wyjazdów, albo po prostu wtedy, kiedy trzeba było wstać wcześniej. To uczucie, kiedy na dworze jest jeszcze zupełnie ciemno, kiedy czeka się na wschód słońca, kiedy inni jeszcze głęboko śpią...
— Powiedz mi, Elizabeth — chyba nie masz mi za złe, że wyciągam cię na ten bal...
— Pewnie, że nie! Proszę cioci, tam będzie jedzenie! Z resztą co mogłabym robić, siedząc sama... Ewentualnie wyjść na łyżwy.
Łyżwy. To był ten temat, którego przy Elizie Schuyler naprawdę nie warto było zaczynać. Od razu zaczęłaby rozprawiać o wszystkich skomplikowanych piruetach, podskokach i innych tajemnicach łyżwiarstwa figurowego...
Będąc u cioci miała bardzo korzystne warunki do nauki nowych figur. Zaledwie dwie ulice dzieliły ją od najlepszego lodowiska w okolicy.
Te nowojorskie ślizgawki, to była zupełnie inna bajka! Tłoczne, bez możliwości zjechania ze "szlaku" i zaprzestania robienia kółeczek przy barierkach. Do tego wystarczy dodać kompletnie pocięty, zryty przez tłumy ludzi lód, z którym nie radziły sobie nawet najlepiej naostrzone figurówki. Oto obraz lodowiska w Central Parku.
Za to Morristown i ślizgawka na rynku głównym była dla Elizabeth istnym rajem. Codziennie przychodziło góra dwadzieścia osób, a mimo to o lodowisko dbano, jakby było przeznaczone na stanowe zawody - lód zawsze gładki i wypolerowany. Zaznajomieni animatorzy co roku witali Elizę z wielkim entuzjazmem i z dumą klepali po ramieniu widząc jak wielkie postępy czyni, wiedząc gdzie zaczęła, jako pięciolatka w łyżwach z wypożyczalni.
Teraz zawsze przychodziła ze swoimi białymi figurówkami. Nikt nie chciał od niej pieniędzy, zawsze mogła jeździć jak długo chciała.
— Ciociu, powiedz mi — powiedziała w przerwie od jedzenia ciocinych tostów — W nocy ktoś dzwonił do drzwi. Kto to był?
Pani Gertruda spojrzała w okno jakby przywołując wspomnienia wczorajszej nocy. Potem spuściła wzrok, podniosła w górę wskazujący palec, dając znać, że już sobie przypomniała, ale nagle znowu się zawiesiła. Pobladła, to znowu czerwieniła się jak burak, a potem marszczyła czoło...
— Elizo, skarbie. Jak głupia i zaspana mogłam być! Pewien młodzieniec był tu, pytał o Elizabeth... Powiedziałam, że żadna tu nie mieszka, a potem puściłam w jego stronę kilka pogróżek i powiedziałam, żeby nie wracał...
W tym momencie to Eliza przeżywała aktualizację umysłu.
To mógł być każdy. W końcu ulotki były porozwieszane w całym mieście. Betsey miała jednak przeczucie, że był to nie kto inny, a sam Alexander.
— Myślisz, że może jednak wróci? — spytała wyraźnie zawstydzona swoim czynem ciotka.
— Myślę... Nie, nie myślę. Wolę nie, ale nie martw się ciociu, będę próbowała dalej! — dziewczyna odłożyła talerz do zlewu i poczłapała do swojego pokoju.
Powoli robiło się widno, dochodziła siódma rano. Wczesnośniadanne rozmowy z ciocią sprawiły, że czas minął bardzo szybko.
Eliza weszła do pokoju i usiadła na kanapie. Przed nią, na meblościance, na zahaczonym o jeden z uchwytów wieszaku wisiała jej piękna, niebieska sukienka, która przy pomarańczowym świetle zimowego słońca, wpadającym do pokoju wyglądała jeszcze piękniej niż w sklepie.
Te same pomarańczowe promienie padały na żółtą walizkę, która być może poprzedniej nocy mogła wrócić do właściciela. Tym czasem stała w Elizowym pokoiku i znosiła smutny wzrok dziewczyny.
Do drzwi zapukała wkrótce i pani Gertruda, przynosząc "niebieską" herbatę.
Jeszcze dobre dwie godziny dziewczyna siedziała to gapiąc się w ścianę, to doczytując lekturę, to słuchając muzyki.
Zegar jednak wybił godzinę dziewiątą, godzinę magiczną, godzinę otwarcia lodowiska.
Eliza szybko zaplotła włosy w warkocz, włożyła kupione z ciotką ubrania, zgarnęła łyżwy za sznurówki i pożegnała panią Gertrudę szybkim "wychodzę".
I wyszła. Jednak zatrzymała się tuż za progiem. Na śniegu, już częściowo zapadane znaczyły się ślady. Ktoś chodził w kółko, ktoś zagarniał nogą śnieg, ktoś... ktoś miał ze sobą walizkę. Albo przynajmniej tak to wyglądało.
Nie było warto podążać za śladami, kończyły się przy krawędzi jezdni i po drugiej stronie nie miały kontynuacji, czyli, że ktoś szedł drogą.
Eliza z uczuciem żalu większym niż przedtem udała się w stronę lodowiska.
Z entuzjazmem, jak co roku powitał ją starszy, znajomy pan.
— Elizo, moja droga! Nareszcie do nas wpadłaś!
— Tak... Nie ma nic lepszego na smuteczki niż samotna jazda.
— Samotna! Jak to, chcesz mi powiedzieć, że jeszcze żaden kawaler nie skradł twego złotego serduszka?!
— Jakoś tak wyszło, że nie...
W trakcie tej krótkiej wymiany zdań Eliza zdążyła założyć łyżwy. Starszy Pan uprzejmie otworzył jej furtkę i wpuścił na lód. Znów była pierwsza.
Po chwili zabłysły nad nią kolorowe lampki i zaczęła grać przyjemna muzyka, a ona powoli się rozkręcała. Jeździła w kółko, robiła obroty, przeplatanki, ale bez większego uczucia... Nagle jakby zdała sobie sprawę, że samotna jazda, którą niegdyś tak kochała już nie jest taka cudowna...
Przyszło jeszcze parę osób. Typowy popisywacz, mama z dzieckiem oraz para ludzi może o rok lub dwa od niej starszych.
Na tych ostatnich Eliza szczególnie zwróciła uwagę. Dziewczyna ilekroć razy się przewracała, chłopak łapał ją, pomagał wstać. Czasem ściągali sobie wzajemnie czapki, przewracali się. Chłopiec łapał dziewczynę w talii, a ona chichotała pod nosem.
A Betsey? Ona jeździła, robiła obroty, ale nie mogła oderwać wzroku od tych pięknych, szczęśliwych ludzi. I wiele by dała, by być w ich skórze...
CZYTASZ
Panienka Schuyler
FanfictionUjmijmy to tak - tak by było, gdyby to nie był XVIII wiek. 🌸 2 maja ʼ19 - #1 hamilton (i 10 innych rankingów woah) - Pride is not the word I'm looking for...