Rozdział dziesiąty

99 24 1
                                    

Jordan jechał szybko szosą wiodącą wzdłuż rezerwatu Beacon Hills. Po chwili zaparkował hondę przed drewnianą tabliczką, widząc samochód należący do Lydii, chwycił latarkę i niemal biegiem ruszył. Serce waliło mu jak młotem.

— Lydia?! — zawołał. — Lydio, gdzie jesteś?! Odezwij się! — W głowie kłębiły mu się najróżniejsze myślę, każde gorsze od poprzedniego. Jeszcze kilka dni temu nawet nie wiedział o jej istnieniu, a teraz stała się dla niego wszystkim. Musiał działać szybko. Zajrzał do samochodu. Na siedzeniu obok kierowcy leżała jej torebka. Zamknął drzwiczki i zaczął chodzić dookoła, szukając odcisków butów, by wiedzieć dokąd, poszła. Nagle dostrzegł ślad, potem kolejny i jeszcze jeden. Odetchnął głęboko i wyjął telefon, żeby wezwać posiłki, a potem zaczął iść śladami Lydii. Modlił się, aby los nie był okrutny, aby nie zabierał mu kobiety jego życia.


Nieprzytomna z bólu Lydia starała się oddychać miarowo. Paliły ją nadgarstki, skute kajdankami, a gdy tylko się poruszała, przeszywał ją nieznośny ból brzucha. Była zbyt wyczerpana, by krzyczeć. Powoli traciła świadomość.

Nagle poczuła, że auto zatrzymało się gwałtownie. Zmrużyła oczy, gdy na jej twarz padły ostre promienie słońca. Hale jednym ruchem wyjął ją z bagażnika i postawił na ziemię. Zachwiała się, z trudem utrzymując równowagę.

— Proszę, zostaw mnie — powiedziała błagalnie. — Nic nie wiem.

— Nie kłam! Wiedziałaś, gdzie jest ciało mojej matki! To na pewno wiesz, gdzie jest twoja przyjaciółeczka, gadaj do cholery!

— Potrafię znajdować tylko zmarłych... Allison musi żyć, bo...

— Jestem pewien, że wiesz, gdzie się ukryła. Lepiej będzie współpracować albo... — jęknęła cicho, gdy przyłożył jej zimną lufę do skroni.

— Jest takie miejsce — powiedziała wolno, uruchamiając trybiki w głowie.

— Ruszaj się! — popchnął ją, zaczęła kustykać pod gorę w stronę trzech świerków.

Powoli wdrapała się pod górę. Wiedziała, że sama nie da rady, ktoś musiał jej pomóc. Jordan...

— Daleko jeszcze?

— Niedaleko — odparła, zaciskając wargi. Ból stawał się coraz dotkliwszy. Zatrzymała się na moment, by zaczerpnąć powietrza.

Zerknęła przez ramię na swojego prześladowcę. Szedł tuż za nią z opuszczoną głową i patrzył uważnie pod nogi. To był jedyny dobry moment, udała, że traci równowagę i z całym impetem przewróciła się na niego. Stoczyli się z impetem, uderzając w drzewo. Krzyknęła.

— Ręce do góry i nie ruszaj się — Lydia rozpoznała głos Miguela. Podniosła głowę i zobaczyła policjantów na czele z szeryfem, każdy z nich trzymał broń na kierowaną na Dereka. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność. Ogarnęło ją przerażenie, gdy Hale skoczył na równe nogi i strzelił. Zamknęła oczy, ale nie poczuła bólu, tak jak się spodziewała. Powoli otworzyła oczy i spojrzała na powalonego Dereka.

Nie zdążyła nic zrobić, bo o to sile ramię zamknęło ją w uścisku. Oparła głowę na torsie Jordana, drżącymi dłońmi obejmując go.

— To już koniec. Już jesteś bezpieczna — wyszeptał, gładząc ją czule po włosach.

— Jak... Jak mnie znalazłeś?

— Wyśledziłem cię przez GPS w twojej komórce, a potem poszedłem śladami butów. Wezwałem posiłki i o to jestem.

Uniosła głowę i zobaczyła, że się uśmiecha.

— Dziękuję za uratowanie mi życia — wyszeptała i wtuliła się mocniej w Jordana.

— Kocham cię. I zrobię wszystko byś, była zawsze szczęśliwa.

— Ja też cię kocham. Od samego początku.

K R Z Y K  BANSHEEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz