14. Arthur I: Desperacja opuszczenia

23 4 0
                                    


Arthur zostawił Rhaegara w Summerhall z ciężkim sercem. Odjeżdżając, w każdej chwili gotów był zawrócić i popędzić wprost do poczerniałych od ognia ruin. To miejsce miało w sobie złowieszczą atmosferę, wiecznie zimne, jakby sama śmierć tam zamieszkała.

Powietrze nigdy nie ruszało się. Żaden, nawet najlżejszy wietrzyk nie zbliżał się na odległość kilku mil od starego pałacu. Dzikie zwierzęta, a nawet bojowe rumaki, których dosiadali Arthur, Oswell i Książę, płoszyły się w tych okolicach. Jedyną rośliną, która powoli zaczynała rosnąć tutaj, był rzadki, brązowawy mech.

Mimo tego Rhaegar od lat upierał się, aby przyjeżdżać tam przynajmniej raz na pół roku.

– Tu się urodziłem, Arthurze. Tylko tutaj mogę się dowiedzieć, w jakim celu. Co mam zrobić dla świata? Kim mam się stać? Tu są odpowiedzi – stwierdził kiedyś.

A za każdym razem, gdy wracali, książę wydawał się coraz bardziej szalony. Mamrotał o Księciu, Którego Obiecano i zagładzie świata. Miał obsesję. Jeszcze jako dziecku wydawało mu się, że ma być zbawicielem. Teraz uznał, że ma nim zostać jego przyszły syn.

Przynajmniej pobliska osada zwana Dornijskie Miasteczko – całkiem niesłusznie, ludność stąd niemal w całości pochodziła z krain burzy, może z wyjątkiem kilku nierządnic – oferowała jakieś rozrywki. Beria Sand, córka lorda z Gór Czerwonych, zajęła się niestety innym gościem, a rude bliźniaczki z Dorzecza wraz z kilkoma tutejszymi panna, Felly o olbrzymich piersiach, maleńką Serrą i pulchną Violett wyruszyły do Mariah, mniej uczęszczanej wioski, gdzie nagle pojawiła się spora grupa mężczyzn na dłuższy pobyt. Dla Arthura nie została więc ani jedna. Zirytował się nie na żarty, nawet Oswell odsuwał się widząc go takiego, a znali się przecież od lat. Jednak nawet on uznał iskrę, świecącą w fioletowych oczach, za złowieszczą.

Przynajmniej Gravier, jego dornijski ogier o jabłkowym futrze, nadal go kochał. Spędzali więc razem całe dnie na przejażdżkach, pozostawiając Whentowi samotne picie w karczmie i spacery po targowisku.

Towarzysz Dayne'a uwielbiał kupować. Potrafił spędzać godziny, wybierając nowy sztylet, a nawet zwykłe jabłko. Kochał znajdować ten jeden jedyny idealny towar, którego później zazdrościły mu setki lordów. Poprzedniego dnia było nim nowe siodło, ciemnoszare, wykonane z garbowanej skóry, rozkosznie wygodne dzięki poduszce wypchanej obficie wełną, a przy tym piękne. Bursztyny z Deszczowego Lasu zdobiły cały bok.

Arthurowi wystarczał stary, wytarty sprzęt. Większą wagę przykładał tylko do broni. Odkąd zaczął cokolwiek rozumieć pożądał tylko jednego – rodowego Świtu. Ćwiczył całymi dniami aż w końcu wyzwał brata na pojedynek o tytuł Miecza Pornaka. Walka nie trwała długo. Nie bawił się w widowisko. W kilku ruchach wytrącił Nymorowi ostrze z ręki. Wykonując pełen gracji krok, zagroził jego gardłu. I stało się. Po latach przygotowań wszystko okazało się dziecinnie łatwe. Niegodne tego całego zachodu.

Było już sporo po zachodzie słońca, gdy dotarł z powrotem do gospody. Wprowadził konia do stajni i rozebrał go ze sprzętu. Kątem oka dostrzegł, że trzy boksy dalej ktoś robi to samo. Postać schowała się za ogromnym, umięśnionym wierzchowcem. Skończyła znacznie przed nim. Nic dziwnego, w końcu przybyła wcześniej.

– Hej. – Usłyszał tuż przy uchu.

Wzdrygnął się, wyciągnął sztylet i już w trakcie obroty przyłożył go dziewczynie do gardła. Jak podeszła tak cicho? I dlaczego, do cholery, dał się tak łatwo zaskoczyć? Gwardzista powinien być czujny.

Panna nic sobie nie robił z obecności ostrza. Uśmiechała się szeroko, ukazując szereg równych zębów, a jej piękne, jasne włosy opadały kaskadą aż do pępka. Trzymała je z przodu zapewne po to, aby nie zahaczały o łuk i kołczan na jej plecach. Wielkie, błękitne oczy wyglądały niewinnie niczym u dziecka, a twarz przypominała anioły Siedmiu. Blada dziewczyna niemal dorównywała mu wzrostem dzięki długim i smukłym nogom. Mimo że z pewnością przekroczyła już dwudziesty rok życia, z tymi małymi piersiami mogłyby konkurować niektóre trzynastolatki. Ale Arthurowi to nie przeszkadzało. Schował broń.

– Witaj. Przepraszam za to. Odruchy – odparł. – Mogę wiedzieć, kim jesteś?

– Wenda – rzuciła po namyśle.

Zaczepiła kciuki o pasek. Jej dłonie znajdowały się teraz bardzo blisko dwóch długich, zakrzywionych ostrzy, o kształcie półksiężycy. Ich rączki zrobiono z kości, chyba smoczej. Musiały sporo kosztować.

– Don – skłamał. – Na długo się tu zatrzymujesz?

– Aż się znudzę – parsknęła. – A ty?

– Góra dwa tygodnie.

– Sporo jak na te warunki – stwierdziła.

Powoli skierowali się ku drzwiom stajni.

– Pochodzisz z Północy? – zapytał mężczyzna.

– Z Barrowton, miasteczka kurhanów. Mało rozrywkowe miejsce. Trzy lata temu kupiłam konia i porzuciłam je. Nie żałuję. Południe jest piękne. A ty? Skąd jesteś?

– Moja matka była z Lys, ale ja pamiętam wyłącznie Dorne i miasteczko cieni. Też niezbyt przyjemne. Zawsze cuchnęło spoconymi ludźmi.

Kąciki ust Wendy uniosły się.

– Należysz do dwóch z trzech najbardziej miłosnych narodów tego świata. Jest z czego być dumnym.

Przystanęli. Gwiazdy świeciły jasno, jedynie z rzadka przysłonięte chmurami.

– Słyszałem, że północne kobiety to żelazne dziewice.

– Źle słyszałeś – odparła, całując go w usta.

Zdecydowanie wiedziała co robi. Nie był jej pierwszym, a nawet dziesiątym. Miała wprawę dziwki i pasję wolnej kobiety. Błądziła dłońmi po jego torsie, z każdą chwilą coraz niżej.

– Masz duże łóżko? – zapytała.

– Owszem.

– Dobrze.

Zrobili z niego dobry użytek. Arthur szybko odkrył, że Wenda lubiła dominować. A on nie potrafił niczego jej odmówić, nawet gdy przywiązała go do ramy ich paskami za ręce i nogi. Nawet gdy drapała i zagryzała skórę we wrażliwych okolicach, nie potrafił powiedzieć „nie". Dziewczyna była nie tylko doświadczona, ale i wybitnie zdolna i giętka.

– Jutro będzie jak ty chcesz – szepnęła mu na ucho.

A on pragnął tylko ją zaspokoić.

Pozory myląWhere stories live. Discover now