16. Lyanna IV: Sny, wizje i marzenia

24 4 0
                                    


Strażnicy opuścili ją w ruinach, udając się do Mariah, wioski poleconej przez ciotkę Brandę. Gdy tylko oddalili się za horyzont, Lyanna po raz pierwszy poczuła to. Wolność. Nieograniczenie. Swobodę. Mogła biegać i krzyczeć, nie przejmując się hańbą przynoszoną rodzinie. Spać na ziemi, polować, gnać na koniu całymi dniami z pełną prędkością. Ale nie musiała. Była wolna i czuła to, nawet gdy nie robiła nic dzikiego. Wystarczyło usiąść na ziemi i rozkoszować się tym uczuciem.

I chwilę robiła to. Ale szybko znudziła się. Zdjęła Bantis siodło i wszystko, co ją krępowało, upewniła się, że jej spojrzenie było wystarczająco wesołe, a następnie zajęła się dopiero mniej priorytetowymi sprawami. Znalazła odpowiednie miejsce dla Żółwia – w cieniu i z dala od wzroku Lyi – przywiązała go i zdjęła wszelkie bagaże. Zajęło to zdecydowanie zbyt długo i chyba każdego człowieka znudziłoby niemiłosiernie. Kolejnym obowiązkiem, czyli rozpaleniem ogniska, zdecydowała, że zajmie się później. Musiała odpocząć.

Od dzieciństwa kochała ruch i dynamikę w życiu. Długo błagała o miecz i tego jednego rodzice nigdy jej nie dali. Dostała łuk, ale to nie wystarczało. W końcu otrzymała też piękny zestaw noży – bronie godne damy, według lady Lyarry. Chudy Tom zachwycał się nimi niczym południowa dziewica księciem i chętnie nauczył Lyannę kilku sztuczek. Wiedziała, gdzie dźgać i pod jakim kątem i co znacznie trudniejsze – rzucać.

Wymagało to wiele wyczucia i przede wszystkim dobrego, dobrze znanego ostrza. Wpierw balansowała nim na palcu aż w końcu rzuciła. Wbił się w starą, poczerniałą deskę znacznie niżej niż pragnęła, w dodatku pod dziwnym kątem. Ale próbowała dalej i dalej, chodząc w koło i od czasu do czasu zastygając w fajnie wyglądającej (według samej Lyi i nikogo więcej) pozach. Dwa w ogóle upadły obok, co wyglądało kompromitująco, ale jeden wcelował idealnie we wcześniej upatrzoną jasną plamę. Prawie półtora roku dla takiego efektu. Czuła się żałośnie.

Przynajmniej nikt nie widział.

Powinna była w końcu zabrać się za poszukiwania drewna, więc zaczęła pleść warkoczyki, podobne do tych Hesty, które Mynaschan uwielbiał. Nie wychodziło to Lyannie niemal tak jak poezja. Poddała się. Kilka rozplotła, inne zostawiła z czystego lenistwa, tworząc jeden wielki kołtun.

Zdążyła jeszcze znaleźć niemalże ocalały budynek gospodarczy (w ścianie było tylko kilka dziur), rozgościć się tam, po raz pierwszy dosiąść Bantis bez siodła (trudne, ale wykonalne, najgorsze było wsiadanie, potem wypracowane mięśnie ud zrobiły swoje) i zapolować na łanię (przypadkiem, ale skutecznie), jednak w końcu nie mogła już wymyślić żadnej wymówki i poszła nazbierać drewna. Podszeptywała przy tym zgrabne wiązanki usłyszane w drodze od Martyna. Cóż za kreatywny człowiek!

Tej nocy było ich wiele. Dziesiątki olbrzymich wilków takich jak ona. Wyły głośno, donośnie, wywołując trwogę w każdym stworzeniu w promieniu mili. Poczucie potęgi i wspólnoty wypełniało ją. Ciepło rozlewało się po sercu. A ciepła krew ludzkiego dziecka stanowiła niezrównaną rozkosz.

Ogień ogarnął cały świat. Buchał zaraz to nowym płomieniem. „Życie za życie" wyszeptała blada dziewczyna o opuchniętych oczach i znajomej twarzy. Coś trzasnęło, a powietrze przeszył ryk. A wokół była wyłącznie światłość, wypalająca skórę, odbierająca z każdą sekundą życie i siłę każdego człowieka.

Polowała. Renifer stał w idealnym miejscu. Stado okrążało go. Czuli zapach jego strachu. Rozglądał się. I zobaczył. Rzucił się do ucieczki, jednak wilki nie dały mu szansy. Miał słodkawe mięso, nieco twarde, ale soczyste.

Wielka, wszechogarniająca czarna pustka, zionąca zniszczeniem rozciągała się we wszystkich kierunkach. Żelazne, rozgrzane do czerwoności kajdany paliły w kostki. Nie mogła uciec. Ale pozostały ręce. I nóż. Przejechała nim udzie. Skóra zeszła, odsłaniając gołe mięso. Z jej ciała sączyła się trucizna, która mogła zabić wszystkich wokoło.

Była zimna noc. Przywódca stada pokrywał ją, pchając coraz szybciej. Czuła gdzieś w głębi, że to złe. Ale czemu? Przecież dawało tyle przyjemności! Zignorowała dziwne głosy i oddała się sytuacji. Wilki nie mają wątpliwości.

Biała dłoń rozluźniła się. Złota korona z tysiącem różnych kamieni upadła i utonęła w morzu krwi. A ludzie wystrzelali w niebo na skrzydłach. Oczy brązowe, zielone, niebieskie toną. Słychać śmiechy. Dwa, a może trzy.

Trąciła nosem Starą Wilczycę. Ta nie poruszyła się. Doczekała się trzech miotów i urodziła piętnaście szczeniąt. Dawno temu straciła oko w walce z jednorożcem. Była nie tylko matką i towarzyszką, a bohaterką. Zabiło ją zimno. Całe stado wyło za członkiem stada.

Złoto rozlało się po ośnieżonej ziemi. Bynajmniej nie wyglądało to majestatycznie i zachwycająco. Kto zachwycałby się szczynami?

Pozory myląWhere stories live. Discover now