rozdział 10

21 4 8
                                    

Schodzimy na dół, a tam nikogo nie ma. Recepcja świeci pustkami, nawet recepcjonistkę gdzieś wcięło. Nigdzie też nie widzę Profesora Sheldona i reszty. Wydaje się jakbyśmy byli tutaj całkiem sami.

Stoimy, wystrojeni i czekamy na bal, którego tak naprawdę może w ogóle nie być. Chyba jestem fanką teorii spiskowych, ale coś tutaj poważnie śmierdzi. Czuję niepokój, z powodu myśli, że mogli nas okłamać, może nigdy nie zapraszali nas na bal, tylko na rzeź.

— Mam poczucie winy — Isaac przerywa ciszę i siadamy razem na zimnych kafelkach, na schodach. Zrzucam obcasy i rozprostowuję palce u stóp. To mój pierwszy raz na wyższych butach. — My jesteśmy tutaj, żyjemy jak w bajce, a problem wciąż istnieje. Oni, tam, w wiosce żyją wciąż bezzmian, na tych samych zasadach. — to, co mówi, zupełnie do niego nie pasuje. Kolejny powód do zdenerwowania — Isaac wcale nie jest wrednym, pustym kretynem. Już dawno zauważyłam, że z każdym jego słowem, moje nastawienie się zmienia.

— Wiem — odpowiadam krótko. Nie ma słów, które mogłyby opisać nasze uczucia w tej chwili. Wpatrzeni jesteśmy w piękne ściany i ozdoby, które nas otaczają. Tak nam obce. Wszystko, co znaliśmy, do tej pory było brzydkie, zużyte i nie dawało szczęścia. Teraz próbujemy się nie zagubić w tej, nowej rzeczywistości. — Ale oni nie dadzą nam pożyć, Isaacu. Myślę, że pozbędą się nas, gdy tylko przestaniemy być użyteczni. Do czegoś nas potrzebują.

Blondyn patrzy na mnie całym sobą, o ile mogę tak to opisać. Jego wzrok jest nieprzerwany i głęboki. Bada najpierw moją twarz, a dopiero później dochodzą do niego moje słowa. Widzę, że przytakuje. Byłby głupi, gdyby sądził, że jesteśmy uratowani, i czeka nas świetlana przyszłość. Wiem, że prędzej czy później i tak zginiemy. Oni, w Centrum tak załatwiają sprawy. Dają Ci nadzieję, a potem miażdżą ją swoimi buciorami.

— Co wy tu robicie? Wszyscy są na zewnątrz — naszą rozmowę przerywa wchodząca Gigi. Ubrana jest w krótką czerwoną sukienkę. Jej promienny uśmiech i rumieniec zdradza, jak wielka zabawa nas czeka. Kogo czeka, tego czeka. Wątpię, że będę w stanie się rozerwać, nie robiłam tego nigdy. Zawsze jestem poważna i sztywna.

Zakładam obcasy na stopy. Isaac oferuje mi rękę, którą z automatu odrzucam. Chyba nie myśli, że sama sobie nie poradzę. Śmieje się z mojej reakcji, a potem mówi:

— Wiedziałem.

Na zewnątrz jest pięknie. Ulice są oświetlone lampionami. Droga usłana jest kolorowymi kwiatami. W powietrzu unosi się zapach ciasta. Słychać gwar rozmów. Wszyscy stoją na chłodnym wietrze. Muzyka sprawia, że kołyszą się do rytmu. Ludzi jest całe mnóstwo, tysiące. Jeszcze nigdy nie widziałam takich tłumów. Ogarnia mnie panika, a wtedy Isaac ściska moją dłoń. Wchodzimy w tłum, który ciągnie się od mostu, którym przejeżdżaliśmy aż po nasz hotel. Ludzie wiwatują na nasz widok. To dziwne uczucie — krzyczą moje imię, podczas, gdy ja nie mam bladego pojęcia z jakiego powodu. Mam nadzieję, że wkrótce Profesor dowie się, dlaczego tak nas czczą. I boję się tego.

— Mogłabyś się wreszcie uśmiechnąć i przestać udawać, że nie sprawia Ci to frajdy — mówi Isaac, wciąż trzymając moją rękę. Wywracam oczami, ale jednak się śmieję, bo ma trochę racji. Wszyscy wskazują nas palcami, uśmiechają się. Paru chłopaków mruga w moją stronę i macha rękami. Miło jest poczuć się jak gwiazda, choć przez kilka minut. Poważnieję, ten świat zaczyna mnie pochłaniać, a ja nie chcę na to pozwolić.

— Teraz będzie przemawiał Metin Tenebris, jest bardzo lubianym politykiem. Dba o naszą społeczność — wyjaśnia Profesor, którego z trudem odnajdujemy w tłumie. Stoi na samym przodzie, wraz z Elijahem. Na mównicy, tuż przed wszystkimi pojawia się miło wyglądający przysadzisty staruszek. Gdy tylko łapie za mikrofon, wszyscy milkną.

LoteriaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz