Kiedyś, będąc jeszcze małym brzdącem, zastanawiałem się na jakiego człowieka wyrosnę w przyszłości. Jedną z opcji było to, iż jako dorosły zamienię się w bezuczuciową bestię żerującą na duszach niczego winnych mi podwładnych. Karmiłbym się wtedy ich strachem, opijał niepokojącym ich stresem i czerpał satysfakcję z rzucanych w moją stronę przekleństw oraz wyzwisk. Bo przecież tylko na to byłoby ich stać. Przecież w końcu to ja jestem panem.
Panem, bardzo często, ich marnego losu.
Drugą opcją wydawał się mi być typ osoby, która nigdy niespełniona w swej pasji, pałęta się po świecie, łapiąc najróżniejsze okazje, w głębi serca oczekując, że jedna z nich będzie tą, która odmieni i być może rozweseli jej życie. Uśmiechałbym się pięknie, lecz bez szczerego entuzjazmu. Kochałbym szalenie, lecz nigdy tak do końca. Płakałbym bezwstydu, lecz zawsze o dwa tony wyżej niż inni. Byłbym straceńcem.
Straceńcem własnego strachu o ciekawskie zewsząd spojrzenia.
Kolejną prawdopodobną opcją byłoby to, iż ubrałbym się w szaty słabości, założył dźwiękoszczelne słuchawki ,,Wiem, co robię" i opalał się w cieniu porażki, samotności oraz śmierci, która nieubłaganie, z każdym następnym łykiem, pociągnięciem nosa czy łzą krwi, miałaby nadejść. Byłbym samotnikiem.
Samotnikiem w nigdy nikomu niepowiedzianym bólu.
Bycie aktorem z własnoręcznie napisanym scenariuszem, także wydawało się mi być realne. Grałbym różne role, zależnie od scenerii. Raz byłbym przykładnym ojcem młodego pisklęta wyklutego z uczuciowej iluzji, aby następnie z lwią dzikością przysuwać do siebie kolejną, niczego nieświadomą, młodą gazele i pokazać jej, co naprawdę oznacza przyjemna brutalność. Mógłbym z uśmiechu przechodzić w rozpacz. Z pokrzywdzonego w gotowego na wszystko. Byłbym gwiazdą.
Gwiazdą, której nawet bezkresne niebo nie chciałoby w swojej kolekcji.
Ostatnią opcją pozostawał typ osoby usatysfakcjonowanej i szczęśliwej ze swojego życia. Nie mającej zmartwień, bólu czy strachu.
Nie zastanawiałem się nad nią jednak zbyt wiele.
Wydawała się mi zbyt dziecinnie optymistyczna i ambrozyjna.
Moje rozmyślania skończyłem, gdy stwierdziłem, że tak naprawdę, nigdy nie chcę zostać dorosłym. Że to nie dla mnie.
Że zawsze mogę tego nie dożyć.
Mimo iż mówi się, że to młodzież rujnuje, szaleje i jest winna wszystkiemu, bardzo często wręcz zazwyczaj, to ludzie dorośli są powodem katastrof. Przecież to oni rządzą krajami i prowadzą wojny. Przecież to oni są zamknięci na opinię innych, najmądrzejsi oraz mający zawsze rację. Przecież to oni zakładają rodziny i są odpowiedzialni za psychikę oraz wspomnienia swoich dzieci. To oni mają więcej możliwości niż milczący w ich obecności nastoletni początkujący.
A jednak, bardzo często, to oni stają się żałosnymi pachołkami życia.
Popełniają bardziej inwazyjne błędy. Niszczą dopiero kiełkującą świadomość. Przelewają morza krwi, łez oraz monet patrzących na nich z pożądaniem.
Nigdy nie chcę być nazywany dorosłym. Chcę być nazywany dojrzałym.
Bo dojrzałość oznacza pewną mądrość, doświadczenie, a nie przekroczenie ustalonego progu wiekowego.
Bo przecież bycie nad innymi pozwala ujrzeć perspektywy, jakich ci na dole nigdy nawet nie posmakują. Zwalanie trudności na coś innego niż samego siebie jest łatwiejsze. Posługiwanie się nadmiernymi stereotypami i szacunkiem jest konieczne. Chełpiąco przyjemne.
Bo przecież w końcu każdy zmieni się w dorosłą bądź dojrzałą formę i będzie iść przez życie, nawet bez jakichkolwiek chęci, marzeń czy zainteresowań.
Prawda?
CZYTASZ
Paper Planes | Taekook
FanfictionUlica ludzkiego mroku i papierowe samolociki niosące w sobie życiowe historie oraz bezgłośną prośbę o niemożliwe wyzwolenie. Angst, fluff, Top!jk