Kiedyś, będąc dzieckiem oglądającym bajki, marzyłem, aby zamienić się w jedną z disneyowskich księżniczek. Nigdy jednak nie mogłem dojść do kompromisu z własnym niezdecydowaniem. Jako Arielka przemierzałbym wszelkie morskie głębie, ozdabiając się perłami i kosztownościami zabranymi strażniczym szkieletom zachłannych piratów. Za kompanów miałabym zarozumiałego skorupiaka i uroczą rybkę, a w sercu jedno ryzykowne marzenie poznania tego, co nigdy nie miało być mi dane. Jako Pocahontas szalałbym wśród podmuchów kolorowego wiatru i podskakiwał na miękkiej trawie w porozumiewawczym dla przyrody tańcu zapraszającym ożywioną naturę do wspólnego poznania. Do ucha drzewna babunia szeptałaby mi historie i pradawne, już nieużywane mowy. Jedynym pragnieniem byłoby zachowanie spokoju pomiędzy światem rządzących a światem rządzonych. Jako Bella zmagać bym się musiał z krzywymi spojrzeniami, szeptanymi obelgami nasączonymi zazdrością i pałętającym się pod nogami zadufanym w sobie, ,,prawdziwym" mężczyzną. Moje myśli zajmowałby ojciec, a w późniejszym czasie groźna bestia, która okazałaby się moim najczulszym i najwrażliwszym kochankiem.
Moje wymarzone wcielenie straciło sens, kiedy stałem się już jednym z nich. Kiedy nagle, bez uprzedzenia dostałem miano tej najsmutniejszej, najmniej wiedzącej, zaginionej księżniczki.
Kiedy zostałem uwięzioną Roszpunką.
Być może brzmi to dość nierealnie zważywszy na fakt wysokiej wieży, tajemniczej prawie matki i baśniowo długich, leczniczych włosów. Nic bardziej mylnego, coś niewyobrażalnego pokrywa się z historią, jaka w moim żywocie miała miejsce cztery lata temu. Wtedy, kiedy jeszcze bez przeszkód przesiadywałem na dworze, bawiąc się nie jedynie z dziećmi, ale również z powodami, przez które dzisiejsze dni są takie, a nie bardziej barwne. Kiedy moim jedynym zmartwieniem były zbyt szybko kończące się jasne, słoneczne popołudnia.
Kiedy przy sobie miałem jeszcze ojca i brata oraz wiecznie pogodną matkę.
Wszystko zmieniła jedna sekunda, jedna decyzja, jedno nieporozumienie, jedna gałka lodów, jeden uśmiech i brak jakichkolwiek hamulców. Całkowita nieuwaga. Brak poszanowania.
Idealny przykład najczystszej, ludzkiej głupoty.
Był wtedy najbardziej upalny dzień tamtejszego lata. Nie wiał żaden wiatr, niebo nie nachodziła żadna chmurka, nie śpiewał także żaden ptak, pewnie chłodząc się w cudem ostałej gdzieś kałuży.
Spędzałem wtedy czas z moim bratem, Joonilem, w salonie grając w niepotrzebującą nawet szczypty myślenia planszówkę. Był ode mnie starszy o cztery lata. Jego ciemnobrązowe włosy ułożone w artystyczny nieład co chwilę wpadały do ciemnych jak węgiel oczu. Tryskał radością w przeciwieństwie do mojego zwątpienia. Był szczególny. Wyjątkowy w swojej normalności. Błyszczał i swoim blaskiem zarażał każdego, kto był obok.
Po trzeciej z kolei wygranej przez niego rundzie do pomieszczenia wszedł nasz ojciec. Matka w tamtym czasie leżała z gorączką w sypialni. Był to mężczyzna łagodny, lecz szarmancki w stylu bycia. Pewny uśmieszek i rozpięte trzy guziki koszuli były jego znakiem rozpoznawczym. Nie pamiętam już użytych przez niego słów, ale ogólny zamysł jego przyjścia był taki, że razem z Joonilem pojadą po lody, a mnie w tym czasie wyślą na górę do matki, abym moimi kojącymi przytulasami okazał jej wsparcie w chorobie.
Nie zgodziłem się.
Przez pewną drażniącą mnie myśl nalegałem, by zrezygnowali z tego pomysłu. Posłuchali patrzącego na nich dwunastolatka, który jest na skraju płaczu.
Nie posłuchali.
Wyszli z domu szybciej, niż ja zdążyłem dobiec do drzwi sypialni, aby mocno wtulić się w przeziębioną rodzicielkę. Ona myślała, że robię to z łaknienia czułości, lecz robiłem to ze strachu.
Duszącego przerażenia, jaki okazał się słuszny.
Dokładnie o czternastej pięćdziesiąt siedem usłyszałem w uszach pisk opon i krzyk przechodniów. Minutę później moje oczy zalała krew. Straciłem przytomność.
Obudził mnie donośny wrzask pomieszany z bezradnym szlochem. To moja matka trzymając kurczowo materiał munduru stojącego u progu policjanta, obwieszczała wszystkim, że Sijin Kim, którą dotąd znali, już nigdy nie wróci. Że uśmiechy, które dotąd rzucała nawet bezpańskim kotom, teraz zmienią się w przestraszone spojrzenia.
Że dotąd jej pogodny duch, już nigdy nie zazna spokoju.
Joonil i mój ojciec zginęli pod kołami mężczyzny, który nawet nie pofatygował się o jedno spojrzenie na pasy, zbyt zajęty wetkniętym pomiędzy ucho a ramię telefonem. Nie rozmawiał o niczym ważnym. Ot to, co żona ma zrobić na obiad. Nie wiedział jednak, że jego jedynym posiłkiem tego dnia będą dwie niewinne dusze polane sosem wyrzutów sumienia. Może właśnie ta myśl była przyczyną tego, że zamiast się zatrzymać, przyspieszył, roztrzaskując twarz Joonila na niezidentyfikowaną papkę. Nie wiem. Tego nie zdołałem się dowiedzieć.
Razem z ich odejściem w moim życiu pojawiły się realia dotyczące Roszpunki. Moja mama nie była już znaną mi kobietą. Była obca. Całkiem inna, choć nie zmieniło się przecież wiele. Stała się nadopiekuńcza. Zmartwiona do tego stopnia, że nie mogłem już wychodzić na dwór, bo mogło tam czyhać na mnie niebezpieczeństwo. Przewrażliwiona do tego stopnia, że po tygodniu od całego zajścia potraktowała moje ciemnobrązowe kosmyki rozjaśniaczem, aby już nie przypominały kolorem tych mojego brata. Zrozpaczona do tego stopnia, że nawet najmniejsze skaleczenie na moich opuszkach palców, doprowadzało ją do dygotania całego ciała.
To ja w wieku dwunastu lat zostałem panem domu, a bardziej strychu, na którym odizolowany jednakże bezpieczny mieszkam. To także był jej pomysł, na jaki bez sprzeciwu przystałem
Mamy więc wieżę w postaci poddasza, prawie matkę jako nieobecną rodzicielkę i piękne, złote pukle, jakich przeczesywanie uspokaja moją matkę w chwilach załamania.
A ja zgadzam się na każdą z jej próśb.
Bo przecież straciła prawie wszystko, co całym sercem kochała. Przecież teraz pozostałem jej tylko ja. Przecież niestety wiele baśni nie miało tak pięknego zakończenia, jakie ukazano na wielkich ekranach.
Bo przecież nic nie liczy się bardziej niż nikły uśmiech wymęczonej matki, nawet własna, duchowa wolność.
Prawda?
»«
Bezpiecznych wakacji, kochani!💕
CZYTASZ
Paper Planes | Taekook
Fiksi PenggemarUlica ludzkiego mroku i papierowe samolociki niosące w sobie życiowe historie oraz bezgłośną prośbę o niemożliwe wyzwolenie. Angst, fluff, Top!jk