10.

187 13 8
                                    

Damon

Stoję na Siedemdziesiątej Dziewiątej alei Upper East Side na Manhattanie i patrzę tępo w wyjazd z podziemnego garażu kamienicy. Wyjechał pięć minut temu, a ja nie potrafię się ruszyć. Ostatni raz byłem tu trzy lata temu. Wybiegłem, nie zabierając nic. Dosłownie nic! Wszystko, co miałem zostało w apartamencie na siódmym piętrze numer 51021. W moim cichym piekle.

Wszystkie kończyny mam sparaliżowane, a w mojej głowie toczy się monolog.

To tylko kilka minut. Wejdę i wyjdę. Nic się nie stanie. Muszę tam wejść, potrzebuję zabrać kilka rzeczy. Są mi niezbędne. A co najważniejsze, muszę zabrać umowę funduszu powierniczego.

Przestępuję z nogi na nogę, a w kieszeni zaciskam dłoń na karcie dostępu. Czuję, jak strach więźnie mi w gardle. Nie wiem dlaczego. Przecież wyjechał kilka minut temu, widziałem.

Przebiegam ulicę i zbliżam się do drzwi wejściowych budynku.

Naciskam klamkę i popycham drzwi. W lobby jak zwykle jest mroczno i chłodno. Kiedy mijam portiernię, Vincent drga i otwiera szeroko oczy.

— Damon? — wymawia moje imię w sposób, jakby był moim dziadkiem.

Dobry, stary Vincent. Ma chyba sto lat.

— Cześć Vinn — obejmuję go, ale czas nagli, wiem o tym — Vinn spieszę się, przepraszam.

— Oczywiście, biegnij — popycha mnie w stronę windy.

Kiedy wsiadam, widzę, jak drepcze w moją stronę i woła coś.

— Włącz...

Nie wiem, co chciał mi powiedzieć, żebym włączył. Drzwi windy się zamknęły. Jadę na siódme piętro, a czas wydaje mi się ciągnąć jak z gumy. Serce wali mi jak młotem. Paniczny strach zalewa moje wnętrzności. Winda dociera na miejsce.

Kiedy drzwi się otwierają, ruszam, jakbym brał udział w konkursie, w którym trzeba wykonać coś na czas. Drżą mi nogi, ręce i oddech. Wbiegam do korytarza i dopadam drzwi z mieszkania.

O dziwo karta dostępu wciąż mnie przepuszcza. Dziwne, że nie zmienił kodu. Wchodzę, a w mieszkaniu panuje idealny, pedantyczny wręcz porządek. Jest mi niedobrze. Ze strachu. Zerkam na kamienną podłogę i we wspomnieniach widzę na niej krew mojej matki.

Nie masz na to czasu — mówi mi mój wewnętrzny głos.

Zrywam się i biegnę do mojego pokoju. Nie sądzę, abym zastał tam cokolwiek z moich rzeczy, ale kiedy przechodzę przez drzwi, ku mojemu zdziwieniu wszystko jest takie jak trzy lata temu.

Panuje jedynie syf jak cholera. Pełno kurzu, a wszystkie rzeczy są powywracane do góry nogami, jakby ktoś się tu włamał. Nie analizuję tego długo, ale najwidoczniej zabronił tu sprzątać. Podbiegam do szafki nocnej i otwieram pospiesznie. Lęk dosłownie mnie dławi. Jak nie zacznę spokojnie oddychać, to zemdleję. Wywalam wszystko z szafki. Przetrząsam całą zawartość.

Nie ma!

Kurwa! Nie ma! Gdzie są papiery?

— Tego szukasz? — Słyszę znienawidzony głos za plecami.

Zrywam się z kolan. Odwracam, a on stoi w drzwiach.

Mój ojciec. Giuseppe Salvatore.

Wysoki, barczysty, jak zawsze w idealnie skrojonym, granatowym garniturze. Nic się nie zmienił, tylko włosy, które zawsze ma zaczesane do tyłu na gładko, lekko mu posiwiały na skroniach.

Strach pali mi styki w mózgu. Nie czuję kończyn. Rozglądam się nerwowo, ale ponieważ nie widzę dla siebie drogi ucieczki, spoglądam w jego zielone oczy i widzę, że on też to wie. Nie ucieknę.

Jego śniada twarz wygina się szyderczo w krzywym uśmiechu, a on robi krok w moją stronę. Cofam się automatycznie. Minęło tyle lat, a ja wciąż mam to zakodowane w głowie, żeby się go bać.

— Musimy porozmawiać — słyszę znajome zdanie.

Skóra mi cierpnie. Czuję, jak żołądek skręca mi się w supeł. Mam wrażenie, że za chwilę zemdleję. Podchodzi do mnie i chwyta za ramię dłonią jak imadłem. Ściska tak, że bark chce mi odpaść.

— Dawno się nie widzieliśmy — cedzi przez równe, białe zęby, które gdyby nie jego włoskie pochodzenie, śmiało, można by było uznać za implanty — tego szukasz? — znów pyta, unosząc w drugiej ręce teczkę, której szukałem.

Dociera do mnie, że specjalnie nie zmienił kodu na karcie dostępu. Chciał, żebym tu w końcu wrócił, a on mógł mnie dorwać. Wlazłem jak zwierze w potrzask.

— Należą się mi, wiesz o tym — mówię o pieniądzach z funduszu powierniczego, który zostawiła mi matka, ale wiem, że tego pożałuję.

— Gówno ci się należy — syczy, bo to on kieruje tartakiem i tym samym zarabia na wpływy na moje konto.

— Matka zostawiła je mi — targuję się.

Nie mam już nic do stracenia. Wiem, że i tak zapłacę cenę za to, że tu wszedłem. Znajome uczucie rozlewa się w moim ciele. Furia i lęk. Mam ochotę rzucić się do ucieczki albo na niego.

Nie pamiętam, kiedy zamienił się w takiego potwora, ale dziś mam dwadzieścia dwa lata i wciąż boję się go, jak kiedyś, gdy miałem piętnaście. Wtedy umarła matka, a on przyszedł do mnie i pobił mnie pierwszy raz, obwiniając mnie za jej śmierć.

Tak strasznie go nienawidzę.

Mojego ojca.

Widzę twarz matki przed oczami i to jak patrzy na mnie przerażona. Wyciąga do mnie rękę, jakby chciała mnie przed nim osłonić. Zawsze to robiła i sama cierpiała. Bił ją zamiast mnie. Dziś boli mnie to podwójnie, gdy zdaję sobie z tego sprawę.

Czuję jej dłoń w swojej i nie czuję bólu, gdy ojciec uderza mnie po raz pierwszy w brzuch. Pięścią. Z całej siły. Kaszląc, klękam, a on popycha mnie nogą, żebym upadł na podłogę.

— Nic ci się nie należy! — cedzi przez zęby i przydeptuje mi dłoń.

Zaczyna kopać, gdzie popadnie. Początkowo raz po raz, ale rozjusza się i kopie w furii jak zwierze.

Chwilę trwa, nim skończy. Czuję krew w ustach. Pochyla się nade mną i szarpie z całej siły, żebym wstał. Kiedy się podnoszę, patrzy mi w oczy i wymierza mi w twarz. Upadam na kolana i przewracam się znów na podłogę.

— Brakowało ci mnie, prawda? Nie miałeś kogo okładać, nie? — zaczynam się śmiać.

Krew płynie mi z ust i pluję nią, gdy mówię.

— Nie prowokuj mnie — syczy w złości.

— Tak strasznie cię nienawidzę — śmieję się wciąż — uderz jeszcze raz, już mnie to nie boli — drwię z niego i przewracam się na bok — ją też nie bolało, kiedy biłeś ją zamiast mnie — łzy stają mi w oczach.

Słyszę, jak śmieje się z tego, co powiedziałem. Znów szarpie mnie, żebym wstał. Patrzy na mnie z pogardą.

— Była nikim, a ty jesteś słabszy od niej — drwi ze mnie.

— No pewnie, że była silniejsza — przytakuję mu — ona miała odwagę od ciebie uciec — zaczynam się znów śmiać, choć ledwo stoję na nogach — wkurwia cię to, przyznaj, jesteś wkurwiony, że nie możesz jej już dopaść, prawda? — drwię z niego, a krew płynie mi po brodzie — miała jaja, odbierając sobie życie! PRZEZ CIEBIE!

Kolejny cios trafia prosto w moją twarz. Przewracam się, a on kopie tak długo, aż braknie mu tchu.

— Zdechłbyś wreszcie — warczy na mnie, dysząc ciężko.

Rzuca teczkę na podłogę. Wyciągam po nią rękę i przyciągam do siebie.

— Wiesz co? — dławię się z bólu.

Teraz jest mi już wszystko jedno. Mam teczkę. Gorzej już być nie może. Chyba że mnie w końcu zabije. Kiedyś jak miałem te piętnaście lat, strasznie się tego bałem, dziś, kiedy mam dwadzieścia dwa, wydaje mi się to wybawieniem.

— Cieszę się, że jestem podobny do niej, że mam jej oczy, rysy twarzy, kolor włosów — kaszlę — nie muszę nic robić, żeby cię wkurwić, wystarczy, że istnieję, a ty musisz widzieć ją we mnie za każdym razem, gdy sobie o mnie pomyślisz — czuję, jak żołądek wykręca mi się z bólu, a ciepła maź zalewa usta — dlatego ja nie ucieknę jak ona, będę żył, a jeśli chcesz się mnie pozbyć, to sam musisz mnie zabić...

— Nie kuś losu — wymierza mi ostatniego kopniaka i wychodzi.

Leżę na podłodze tak długo, aż Tomas, kierowca ojca mnie tu znajduje.

— Damon? — podbiega do mnie i chwyta mnie za ramiona — dlaczego on znów to zrobił? — pyta, ale jakby sam siebie.

Podnosi mnie, ale mnie tak wszystko boli, że jęczę jak pizda.

— Nie może mnie znieść, bo mu ją przypominam — dławię się słowami.

Tomas zastyga chwilę w bezruchu. Patrzy mi w oczy, a potem bierze pod ramię i próbuje wyprowadzić z pokoju. Zapieram się nogami. Boję się, że ojciec jest w salonie.

— Nie ma go tu — zapewnia mnie — odwiozłem go na lotnisko.

Boże, ile czasu leżałem na podłodze, skoro Tomas zdążył zawieźć ojca na lotnisko i wrócić? Pojęcia nie mam, ale to musiało być długo.

Chwytam co mocniej za kark i pozwalam się wyprowadzić z domu. Zjeżdżamy na podziemny parking, a on wsadza mnie do samochodu z pomocą Vincenta, który zaczyna płakać. On też wiedział jakie piekło przechodziłem, gdy mieszkałem z ojcem.

— Dzwoniłem na górę, że wrócił, ale on zawsze wyłącza interkom, gdy wychodzi — szlocha — wołałem, żebyś włączył, ale chyba mnie nie słyszałeś.

— Wiem Vinn, nie przejmuj się — dławię się słowami.

— Trzymaj się synku — przytula czoło do mojej skroni.

Dobry stary Vincent.

Ojciec szykował się na spotkanie ze mną od trzech lat. Wiedział, że pewnego dnia wrócę. Stary pedantyczny skurwiel. Wyłączał interkom, bo wiedział, że jak tylko wejdę do domu, to Vincent będzie próbował mnie ostrzec, tak jak kiedyś to robił. Do dziś jak słyszę dźwięk interkomu, robi mi się niedobrze.

— Gdzie teraz mieszkasz? — pyta Tomas.

— Shore Road 398, Long Beach — staram się opanować ból, ale jest zbyt silny i wciąż dławię się słowami.

Tomas zerka na mnie, a ja przelotnie spoglądam na niego.

— Long Beach? — mówi sugestywnie.

— Taaa, Long Beach — przytakuję.

Matka zabierała mnie tam prawie każdego dnia. Tomas już wtedy był naszym kierowcą. Deptak przy plaży był moim drugim domem. Znam jego każdy skrawek. Każde ziarnko piasku na plaży. Tam mogliśmy być po prostu szczęśliwi. Bez niego. Bez ojca. Z Tomasem.

Opieram głowę o zagłówek. Smak krwi w ustach nie chce zniknąć. Czuję jak spływające, słone łzy pieką mnie w rozcięcia na policzku.

Tomas odpala silnik i już nic nie mówi.

Godzinę później jesteśmy na miejscu. Wprowadza mnie po schodach i wtaszcza do mieszkania. Pomaga mi położyć się na łóżku.

— Wezwę lekarza — oświadcza.

— Nie chcę, nic mi nie będzie — zakazuję mu.

Nie protestuje. Nie pierwszy raz widzi mnie w stanie, do którego doprowadził mnie mój ojciec. Bije, a właściwie bił mnie od piętnastego roku życia, kiedy matka popełniła samobójstwo. Tomas początkowo protestował i starał się opamiętać ojca, a potem zwyczajnie mu się postawił. Pobili się. Zawsze wiedziałem, że Tomas po cichu kochał się w mojej matce. Po cichu marzyłem, że może mieli romans i jestem jego synem, ale nic z tego. Nie jestem, a matka nigdy nie kochała Tomasa. Zawsze była wierna tylko ojcu. To chyba był syndrom sztokholmski, bo inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.

Ojciec, gdy pobili się z Thomasem, czymś mu zagroził, nie wiem czym, ale był zdolny do wszystkiego. Tomas się wycofał i więcej się nie wtrącał. Nie winię go, bo najprawdopodobniej tylko z mojego powodu nie odszedł z pracy. Miałem w nim wsparcie, przez cały ten czas, gdy żyłem w tym piekle.

— Ona byłaby z ciebie dumna — Tomas przystaje w drzwiach.

Uśmiecham się. Nie wiem, kogo ma na myśli.

— Twoja matka, Lilly — dopowiada, jakby czytał mi w myślach — ona byłaby z ciebie niesamowicie dumna, że udało ci się od niego uciec — powtarza — tęskniłem za tobą, daj czasem znać co u ciebie — wychodzi.

Łzy znów pieką mnie pod powiekami. Przebierają mi w oczach i płyną po twarzy.

— Gdyby chciała być ze mnie dumna, to by mnie tam nie zostawiła — łkam. Głośno. Nie potrafię tego powstrzymać. Jest mi wstyd przed samym sobą. — NIE ZOSTAWIŁABY MNIE! — wrzeszczę, ale żebra bolą mnie tak mocno, że nie mam siły krzyknąć czegokolwiek więcej.

Kiedy przychodzi noc, wciąż leżę na łóżku i nie mam siły wstać, żeby się chociaż umyć. Przed północą słyszę, że ktoś puka do drzwi. Są niezabezpieczone, ale nie mam siły krzyknąć, że można wejść.

— Damon? — słyszę głos Eleny zza drzwi.

Zamieram. Nie pojechałem po nią do szkoły. Co ona tu robi o tej porze? Nie chcę, żeby widziała mnie w tym stanie. Nie może tu wejść.

***

Elena

W mieszkaniu jest cicho. Nie słyszę żadnego odgłosu dochodzącego od wewnątrz. Nie daje mi to spokoju. Umówił się ze mną i nie przyjechał. Taksówka kosztowała mnie majątek, ale liczyłam, że go tu zastanę. Chwytam za klamkę. Ku mojemu zdziwieniu drzwi ustępują.

Są otwarte!

Przez moją głowę przelatuje tysiąc myśli. Od tych racjonalnych, jak na przykład, że zwyczajnie zapomniał zamknąć drzwi, po te absolutnie absurdalne, że Klaus przyjechał go zamordować.

Wchodzę głębiej.

Nie wiem, czy się bać, czy uciekać. Wyobraźnia chyba płata mi figla.

— Damon? — powtarzam drżącym głosem.

— Jestem w sypialni — słyszę jego głos.

Jest bełkotliwy. Trzewia wykręca mi strach. Wchodzę szybko do sypialni i sięgam ręką do ściany, żeby zapalić światło.

— Nie zapalaj! — mówi niewyraźnie.

Naćpał się! Chce mi się płakać.

— Dlaczego to zrobiłeś? — pytam płaczliwym głosem.

— Niby co? — pyta z pretensją.

— Dlaczego się naćpałeś? — jęczę.

— Zwariowałaś? — podnosi się z łóżka, ale widzę, że sprawia mu to trudność.

Podchodzi do mnie zgięty w pół.

— Obiecaj, że nie będziesz panikować — prosi.

Złości mnie tym. Sięgam ręką do włącznika światła. Zapalam je, a moim oczom ukazuje się iście piekielny widok.

Damona wygląda, jakby zderzył się z ciężarówką. Jego twarz jest spuchnięta z jednej strony i posiniaczona. Ledwo widać oko. Na pierwszy rzut oka widać, że to jeszcze nie wszystko, co się na niej pojawi. Damon ma na sobie brudne od krwi ubranie. Zaschnęła mu na twarzy i dłoniach.

— Kto ci to zrobił? — pytam i chcę dotknąć policzka.

Odsuwa się i syka boleśnie. Unika mojego wzroku.

— Przepraszam — stękam.

— Nie przepraszaj — chwyta mnie za rękę i próbuje pocałować w wewnętrzną stronę, ale sprawia mu to ból — przecież wiem, że nie chcesz źle — tłumaczy — ale to skurwysyńsko boli — prycha krótkim śmiechem.

Wraca na łóżko. Kładzie się i stęka boleśnie. Siadam obok.

— Damon?

— Hm?

— Kto ci to zrobił? — czuję, jak złość zaczyna we mnie buzować — Klaus? — jego imię wypada z moich ust bezwiednie.

Nie odpowiada mi, ale ja wiem, że to Klaus, ta kanalia. Pewnie rozmawiali i tak się skończyło!

================================================================================

No to już wiemy jaki problem z mieszkaniem miał Damon. Teraz już na prostej, ale za jaką cenę? Masakra. Zamordowałabym Giuseppe gołymi rękami, a Wy? Wróciliśmy do kanonu, gdzie Giuseppe to kanalia :D

Czy Damon pozwoli oskarżyć Klausa? :/ Będą  kłopoty... W ogóle cała ta sytuacja brnie w jakieś bagno...

Trzymajcie się i do następnej soboty!

Sev.

P.s. Zapraszam na mojego insta. 777sev777

Przygotowałam serię postów, które — mam nadzieję — pozwolą Wam, cofnąć się do opowiadań, które kiedyś czytaliście i obudzą wspomnienia :) Jeśli nie czytaliście, to może Was zaciekawią i ... przeczytacie?

Love that consumes youOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz