pierwsze

266 37 5
                                    

Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną

Gregor Schlierenzauer

Pokora nigdy nie była moją chlubą. Zresztą dlaczego miałaby? Nie miałem czego się wstydzić. A fałszywą skromnością gardziłem. A w moim wypadku byłaby tylko fałszywa.

Byłem KIMŚ. Kimś, przed kim ludzie czuli respekt, podziw. Kiedy wchodziłem do pomieszczenia szepty i głosy zamierały. Nastolatki całkiem jawnie sikały po nogach, a dorosłe kobiety próbowały udawać, że mój urok nie robi na nich wrażenia, podczas gdy tak naprawdę każda marzyła, żeby zaciągnąć mnie do łóżka.

Miałem wszystko. Medale, trofea, punkty, szacunek. Podziw rywali, za którym kryła się zazdrość, burząca im krew. Rozkoszowałem się nią. Rozkoszowałem się tymi sztucznymi gratulacjami, poklepywaniem po plecach, uściskami na podium. Rozkoszowałem się ich zawiedzonymi minami, kiedy po raz kolejny udowadniałem im, gdzie jest ich miejsce w klasyfikacji. Nie ważne jak wysoko. Zawsze za mną.

Rozkoszowałem się złośliwymi plotkami na mój temat. Że gbur, że sodówka uderzyła mu do głowy. O nie, kochani. Ja po prostu urodziłem się, by wygrywać. To oni nie mogli się z tym pogodzić. Rozkoszowałem się każdym krzywym spojrzeniem, zazdrością. Wyśmiewałem się z hejtów „kibiców" w internecie, pijąc wódkę, albo whisky w hotelowym pokoju.

Śmiałem się z rzekomych „dobrych rad" i „lekcji pokory". Tego, jak rozpaczliwie próbowali trochę mnie okiełznać, abym był taki, jak oni chcieli. Żebym przepraszał, że żyję. A tego nigdy nie zrobię.

Rozkoszowałem się wzburzeniem trenera, wściekłością Thomasa. Ich śmiesznymi karami i zakazami, kiedy wracałem do hotelu po paru głębszych. Po każdej trawce albo torebce z proszkiem znalezionej w moim pokoju.

Byłem królem życia. Nie musiałem nawet podrywać dziewczyn – one same wskakiwały mi do łóżka, zanim jeszcze zdążyłem kiwnąć palcem. Nie przeszkadzało im nawet to, że większości od razu mówiłem, jak zaczyna i kończy się ta relacja. No chyba, że były wyjątkowo ładne i puste. Tym czasem pozwalałem na drugą noc.

Uwielbiałem żyć w taki sposób. Złoto, pieniądze, horrendalne ilości pieniędzy, spływające na moje konto. Ilości wydawane na alkohol, samochody, trawę i papierosy. Na drogie ubrania.

Gdyby ktoś wtedy powiedział mi cokolwiek o skrusze, pokorze, pewnie bym go wyśmiał. Chociaż nie, ja to robiłem. Śmiałem się prosto w twarz, czasem przeplatając ten śmiech wiązanką przekleństw.

Nawet teraz, klęcząc gdzieś w bocznej nawie kościoła, czuję się śmiesznie. Jakby los ze mnie zakpił. Bo nie wiem, co ja tu robię. Nagle, po tylu latach mam przepraszać? Za co? Za to, jak to powiedziała moja matka, że oślepiły mnie pieniądze i sława? Dlaczego niby?

Uczciwie na to zapracowałem. Talentem, który według mej rodzicielki pochodził od samego Pana Boga. Skoro dałeś mi talent, to chyba miałem z niego korzystać? Boże, gdybyś nie tego nie chciał, nie dałbyś mi go. Dlaczego więc cała wina ma spaść tylko i wyłącznie na mnie?

Owszem, muszę przyznać. Sam jestem sobie winien. Zarywałem noce na dziwki i imprezy, często potem nie mogłem spać, więc łykałem prochy. A po nich również czasem nie mogłem zasnąć. I tak kółko się zamykało. Potem znów chlałem. Kiedy mój organizm się buntował, rzygałem gdzie popadnie, albo po prostu zapadałem w sen. Kiedy zmieszałem leki, narkotyki albo alkohol, potrafiłem rzucić się na kogoś, zwyzywać prosto w twarz, lub zdemolować pokój hotelowy.

Nie miało dla mnie znaczenia czy moja nowa zdobycz to nie czasem dziewczyna mojego kumpla albo kogoś bliskiego. Dzikie imprezy, których nie pamiętam, ludzie, których twarze rozmywają mi się przed oczami. Nowe samochody, którymi przejechałem się może dwa, trzy razy.

Byłem wtedy Bogiem. Dosłownie. Dla innych, dla fanów i głównie dla siebie samego.

W końcu upadłem. Chociaż teraz bawi mnie to, co wtedy nazywałem upadkiem. Wściekałem się za miejsca poza podium, a każde poniżej pierwszej dziesiątki było już moją personalną porażką. Moim upadkiem. Upadkiem, za który się wyżywałem, karałem, czy też obwiniałem. Oczywiście wszystko i wszystkich oprócz siebie. Sędziów, trenera, kolegów z kadry, rodzinę, przyjaciół, kobiety...

Upadałem coraz niżej, a nie chciałem pracować nad formą. Po co? Wrzeszczałem i odmawiałem za każdym razem, kiedy proponowano mi pomoc psychologa, indywidualne treningi, zawody niższej rangi dla odpoczynku i równowagi psychicznej. Moje miejsce było tylko na szczycie. Wszystko albo nic.

I miałem wszystko.

A teraz nie mam już nic.

Podnoszę się z klęczek, siadając na jednej z ławek. Ludzie wchodzą do kościoła i wychodzą, tak jak pojawiali się i znikali w moim życiu. Gdzieś po drodze zabiłem w sobie sentyment – a co gorsza, ponad połowy z tych ludzi nie pamiętam.

Pamiętam ich uśmiechy, spojrzenia, pochwały i pochlebstwa pod moim adresem. Ale nie ich samych.

Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłem w kościele. Jakoś na początku mojej kariery? Kiedy jeszcze myślałem, że wystarczy zmówić paciorek, ładnie odprawić pokutę i poprosić, aby stawać na podium. Nie pamiętam ostatniego razu kiedy moja stopa dotknęła progu jakiejkolwiek katedry albo kapliczki.

Zastanawiam się po co tu jestem. Czy mam się nagle nie wiem, nawrócić, iść do spowiedzi i co tydzień grzecznie siadać w pierwszej ławce przy ołtarzu? Czy zamiast w złote medale wiszące na ścianie w moim pokoju mam zacząć wpatrywać się pozłacaną hostię? Czy potraktować tą wizytę jako spełnienie zachcianki mojej matki, a potem wrócić do domu jak gdyby nigdy nic. I nadal desperacko próbując odzyskać utracony szacunek, sukcesy czy formę.

Pławiłem się we własnym majestacie. Zachwycałem własnym wyćwiczonym ciałem, wyrobionymi mięśniami. Niemal w każdym pokoju postawiłem coś, co utwierdzało mnie i przekonywało, że jestem kimś. KIMŚ więcej niż jednym ze sportowców. Medale, puchary, oprawione gratulacje, trofea, prezenty od fanów...

A teraz? Mam ochotę wrócić i stłuc je w drobny mak. Bo wspomnienia z nimi związane wprawiają mnie jednocześnie w dumę i sprawiają ból. Co się stało?

Czy to jest kara? Jak na złość gdzieś w tyle głowy słyszę złośliwy głosik, powtarzający niczym moja babcia z dzieciństwa „doigrałeś się".

Próbuję wsłuchać się w kazanie, ale moje myśli nieustannie kłócą się ze sobą. Jedna część uparcie twierdzi, że czas na jakąś zmianę, że mam to na co zasłużyłem, że to ja ponoszę winę. Druga natomiast cały czas próbuje szeptać, syczeć, że Boga przecież nie ma, bo czy gdyby był, to czy dopuściłby do mojego upadku, nieszczęścia? Gdzie jest to niby wielkie miłosierdzie?

Walczą ze sobą, tak intensywnie, że raz wygrywa jedna, a raz drugie. Kiedy już jestem bliski podjęcia decyzji, uderza mnie właśnie inna część, zaburzając moje postanowienia.

Pomiędzy pokorą a pychą jest cienka linia. A przejście jej będzie wymagało sporo wysiłku. Tylko czy ja coś będę z tego miał? A zresztą, czy naprawdę jestem aż tak złym człowiekiem?

__________________________

.......

Zostawiam wam ten rozdział do waszej interpretacji, możecie widzieć w nim wszystko co wam tylko przyjdzie do głowy, a ja z chęcią posłucham waszych opinii.

Jak widzicie zakończenie tej historii? Macie jakieś przypuszczenia?

Jeśli przeczytałeś – zostaw coś po sobie!

Do zobaczenia,

Ola

DecalogueOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz