trzecie

206 36 20
                                    

Pamiętaj, abyś dzień święty święcił

Domen Prevc

Kiedy przestałem chodzić do kościoła? Szczerze mówiąc nie wiem. Nie potrafię odpowiedzieć na to dokładną datą ani momentem. Nawet wysilając pamięć nie mogę sobie przypomnieć jakiegoś momentu zwrotnego czy punktu kulminacyjnego. No cóż, najwidoczniej to tylko świadczy o tym, jak zwracałem na to uwagę. I że był to po prostu pewien etap, konsekwencja wszystkich wydarzeń.

Do kościoła ciągali mnie w sumie od zawsze. Wiecie, te cotygodniowe, coniedzielne wyjścia całą familią, z rodzicami, z braćmi, czasem z dziadkami czy nawet z większą częścią rodziny w święta. Było to dla mnie coś naturalnego, coś w rodzaju nawyku i tradycji, obowiązku. I chodziłem, nawet jeśli często mi się nie chciało, a jeśli jakimś cudem nie poszedłem – głównie ze względu na chorobę – to czułem potem jakiś wyrzut sumienia, czułem się tak, jakby coś zostało mocno zaburzone. Tak, jakby w wigilię nie było śpiewania kolęd.

I tym razem, jak z praktycznie wszystkim, a przynajmniej wieloma rzeczami, poszedłem w ślady braci. No właściwie to w ślady Cene, bo Peter już wtedy całe dnie spędzał na skoczni. I tak zupełnie naturalnie zostaliśmy ministrantami i nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłoby być inaczej. I tak mi leciał ten czas. Od niedzieli do niedzieli, od święta do święta, od rekolekcji do adoracji czy innych „aktywności". Co śmieszne – wszyscy mnie za to chwalili, podziwiali i nazywali idealnym dzieckiem. Czy nim byłem? Sam nie wiem.

Co się zmieniło? Chyba po prostu życie. I po części ja. Chyba nawet po dużej części ja.

Zacząłem więcej trenować i okazało się, że jestem w tym całkiem dobry. Lepszy nawet od Cene i pokładano we mnie niemalże takie nadzieje jak w Peterze. Miałem coraz mniej czasu, a większość swojego życia spędzałem na skoczni, co dawało rezultaty. Zaczęto brać mnie na konkursy. Najpierw mniejsze, krajówki, potem stopniowo na FIS Cupy, do innych krajów oprócz Słowenii. Potem poszło jak z górki. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem... Nadszedł czas na Puchar Kontynentalny, gdzie tak jak wcześniej w FIS Cup'ach, nazywali mnie młodszą kopią mojego brata i wróżyli mi równie szybką i świetną karierę.

No i wielki przełom nieco później. Puchar Świata, na którym zadebiutowałem jako 16-latek. Jedna wielka spirala pośpiechu, braku czasu wolnego, osaczenia i chwały. Jak wszyscy dobrze wiemy, zawody odbywają się praktycznie zawsze w weekendy, od piątku do niedzieli i w domu jesteś zaledwie gościem. Co oznacza, że msze w niedziele odpadają, przynajmniej w większości przypadków. Na początku – z ręką na sercu – przysięgam, że starałem się chodzić. A potem... nie było czasu, zbyt dużo się działo. Treningi, kontrole, odprawy techniczne, zawody, wywiady... Często kiedy wracałem do hotelu, nie wiedziałem nawet jak się nazywam, albo w jakim miejscu jesteśmy. A kiedy miałem chwilę wolnego to było to ostatnie na co miałem ochotę i po prostu zapominałem. Peter też do specjalnie religijnych nigdy nie należał – pomimo tego, co opinia publiczna czasem chciała mu wmówić – więc nikt mnie nigdzie nie ciągał ani pilnował. A potem... już nawet o tym nie myślałem.

Oczywiście będąc w domu nadal uczestniczyłem we wszystkich świętach, uroczystościach i tak dalej – we wszystkich świętach nakazanych. A potem nawet i to odpadło. Nie tak, że zrobiłem to specjalnie. Ale spójrzmy prawdzie w oczy. 1 stycznia – zawody z Ga-Pa. 6 stycznia – zawody w Bischofschofen. 15 sierpnia – często gęsto zawody Letniego Grand Prix. Dlatego stałem się gościem tam, gdzie przedtem było moje miejsce. Rzekomo w małych miejscowościach, a przede wszystkim na wsiach – a nie oszukujmy się, pochodziłem ze wsi liczącej około 200 mieszkańców, nie ma co ubarwiać rzeczywistości – wieści wszystko się roznoszą. Ale u nas było trochę inaczej. Wszyscy byli tak zaaferowani tym, że jakoś skaczę w tym Pucharze Świata, że nikogo nie dziwiło, że w niedzielę mnie już nie spotyka. A jak już pojawiłem się w święta, pal licho, nawet przez jeden dzień, to uprzejmie kiwałem głową, słuchając jakim to jestem wspaniałym przykładem.

Poza tym na początku naprawdę chciałem wrócić, poprawić się i czułem potrzebę spowiadania się z każdej nieobecności. Tyle że potem moje pojęcie Boga, a kościoła się nieco rozjechały. To nie tak, że przestałem wierzyć i kompletnie się modlić. Nie, nawet jeślibym próbował, nie udałoby mi się. Ciągle wierzyłem, raz mocniej, raz słabiej, ale nigdy nie przestałem. I modliłem się – często zaczynałem to robić nawet nieświadomie, a już na pewno zawsze, kiedy tylko coś się działo, przeżywałem gorszy okres, lub się czegoś bałem. Znajdowałem w tym uspokojenie i odciążenie, pomagało mi zapomnieć lub załagodzić moje uczucia i emocje.

Ale nie mogłem słuchać. Nie mogłem już momentami słuchać tego, co rzekomo w imieniu Boga, głosili księża. Może w jakiś sposób dojrzałem? Albo nie wiem, zmieniłem się na gorsze? Uległem złym wpływom? Ale to nie było to, czego uczyli mnie w dzieciństwie. To już nie były te radosne msze. To była jedna wielka złość, połączona z wywoływanym poczuciem winy, obrazą i niechęcią. I ja zacząłem tak to odbierać. Bo jak to jest, kiedy widzę, że coś jest dobre, a ktoś inny nagle wmawia mi, że to jest złe?

Nie mogłem zgodzić się z połową rzeczy, które słyszałem na kazaniach. Nawet jeśli w jakimś, chociaż malutkim stopniu próbowałem, to moja dusza się buntowała. Wielokrotnie byłem na skraju niemalże wyjścia z kościoła i jedyne co mnie powstrzymywało, to spojrzenia i uściski mamy i babci. Boleśnie odczułem, jakbym żył w zupełnie innym świecie. To ja się zmieniłem, czy to kościół się zmienił? Czy po prostu kiedyś byłem zbyt młody, aby rozumieć pewne kwestie i nieświadomie się na nie godziłem?

I jaki sens zaczęła mieć spowiedź? Nadal do niej chodziłem, nie zaprzeczę. Tylko że kiedyś chodziłem, bo tak chciałem. Bo sam, wewnętrznie czułem potrzebę. Bo jeśli tego nie zrobiłem, to czułem wewnętrzne wyrzuty sumienia. Potem zacząłem chodzić bo powinienem. Bo nadal uważałem to za mój obowiązek. Ale nie czułem już tej chęci, potrzeby. Zaczął się tryb: no raz na miesiąc, dwa powinienem. Poza tym jak miałem czuć jakąkolwiek chęć, jeśli co jakiś czas dostawałem opieprz za to kim jestem, a kim powinienem być? To chyba nie o to powinno chodzić.

I teraz, sam praktycznie nie wiem, co powinienem zrobić. Czy oznacza to koniec, kompletny koniec mojej wiary, religijności? Czy jednak powinienem nawet zmusić się do jakiegokolwiek kroku w tę „dobrą stronę"? Może mógłbym się chociaż trochę bardziej postarać? W końcu dalej jestem tym samym chłopcem, który parę lat temu, tutaj w Dolenje i w Kranju, radośnie biegał na wszystkie adoracje i dekorował szopkę. I każdego dnia na nowo wybieram swoje wyznanie. I kiedy czasem próbuję ułożyć sobie w głowie, kiedy próbuję podjąć decyzję lub się z nią pogodzić, to są jakieś skrawki wiary, które mówią mi, że nie wszystko jeszcze stracone.

Bo nawet jeśli porzuciłem religię, to nie straciłem wiary.

_________________________

Od siebie powiem tutaj, że to jedno z tych przykazań, gdzie interpretacja nie jest zbyt dowolna i ciężko je nagiąć, ale mam nadzieję, że oprócz oczywistych oczywistości, zostawiłam wam trochę miejsca na własną interpretację i rozumienie.

Temat dosyć aktualny, Domen dostał tutaj w spadku trochę mnie – on akurat zawsze dostaje trochę mnie, biedne dziecko – i może, może w jakimś stopniu ktoś z was może poczuć z nim coś wspólnego. W każdym razie zapraszam to wyrażania w komentarzach własnych opinii i pomysłów.

Jeśli przeczytałeś – zostaw coś po sobie!

Do zobaczenia,

Ola

DecalogueOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz