Nie zabijaj
Manuel Fettner
Za moimi plecami, gdzieś w kącie pokoju słyszę skrzypienie łóżka. Odwracam się niechętnie, próbując w ciemności dostrzec czy mój współlokator przebudził się lub wstał. Uparcie wpatruję się w czarną przestrzeń za sobą, wytężając zarówno wzrok jak i słuch. Nie słyszę ani ponownego skrzypienia mebla, ani kroków, ani czegokolwiek innego. Wstrzymuję oddech i w myślach liczę do dziesięciu, potem do dwudziestu, po czym do trzydziestu. Nadal nie dzieje się nic. Uspokajam się, a przynajmniej staram się uspokoić swój oddech i bicie serca, i na nowo odwracam się w stronę ciemnego, gęstego lasu, który doskonale widać z balkonu, na którym właśnie siedzę. Prawdę mówiąc, to jedyne co widzę, oprócz wąskiej, kamiennej dróżki centralnie pod balkonem oraz świateł miasta gdzieś w oddali, w promieniu około 5 kilometrów. Wyciągam z kieszeni bluzy paczkę papierosów, po czym odpalam jednego. Szczerze mówiąc nie pamiętam już, który to dzisiaj. Chociaż dzisiaj nie jest zbyt dobrym określeniem, gdyż musiałbym najpierw określić, od kiedy zaczyna się „dzisiaj" - od wschodu słońca, od godziny 6:30, czyli od tej, o której wszyscy wstawali na śniadanie, czy od momentu, w którym przebudziłem się poprzedniej nocy i nie mogłem już zasnąć.
Sięgam jedną ręką do kieszeni bluzy, szukając dobrze zwiniętego, starego i schowanego woreczka, który gdzieś tam powinien być. Po jakiś dwóch-trzech minutach nadaremnego szukania zaczynam się denerwować. Chociaż to chyba za mało powiedziane, bo doskonale wiem, że to nie tylko nerwy. Mimo tego, że siedzę na dworze w samej bluzie, podkoszulku i dresach przy najprawdopodobniej zaledwie kilku stopniach powyżej zera, zaczynam się pocić, cały, od czoła, aż do samych stóp. Dłonie zaczynają mi się trząść jakbym miał co najmniej Parkinsona, a oddech ponownie przyspiesza. Nienawidzę tego uczucia, brakuje jeszcze tylko, żebym teraz wpadł w panikę, albo coś równie gorszego. Świetnie, po prostu świetnie - teraz będę musiał wstać, przejść przez pokój i dostać się albo do łóżka, albo do własnej walizki. I to tak, żeby nie obudzić Clemensa, który sen ma naprawdę dosyć lekki i wystarczy jeden głośniejszy dźwięk, albo szturchnięcie go, aby kompletnie się rozbudził, gotowy oczywiście do opierdolu mnie, albo co gorsze pouczania mnie.
Wstaję i oddychając głęboko robię kilka kroków, nie zamykając balkonowych drzwi. Na całe szczęście nigdy nie zasuwam walizki w pokoju, a zapasy trzymam w specjalnej, osobnej kieszonce. „Kieszeń ćpuna" jak kiedyś skomentował Clemens, kiedy przypadkowo wyleciały mi stamtąd opakowania ibuprofenu, aspiryny i innych pierdół. Wtedy jeszcze myślał, że tylko to. Nie chcę narażać się na jego przypadkowe obudzenie, grzebiąc w tym wszystkim, dlatego biorę całą dużą kosmetyczkę i wychodzę ponownie na zewnątrz.
Z reguły kontroluję się naprawdę świetnie - potrafię wszystko dawkować, wiem kiedy zacząć i kiedy przestać. Dzisiaj jednak niekoniecznie mi to wychodzi, sam nie wiem, czy ze stresu, z pobudzenia czy faktu, że mam mało czasu, bo Clemens może obudzić się w każdej chwili. Doskonale zdaję sobie sprawę, że mieszanie tabletek przeciwbólowych i w ogóle jakichkolwiek leków jest zakazane, jednak jakoś do tej pory mnie to nie zabiło, ani nawet nie skrzywdziło. Co prawda także mi nie pomogło, ale to już inna para kaloszy.
A mieszanie leków z prochami, szczególnie typu morfiny czy fety też nie należy do mądrych. Ale jakbym był mądry, to raczej bym tu nie siedział prawda?
Wiecie, to nie tak, że nie lubię Clemensa. W sumie jest całkiem okej, oprócz tego, że uparcie chce pełnić nade mną rolę niańki, myśląc, że jak mnie popilnuje, to wszystko będzie dobrze. Niestety, ma to nieszczęście, że potrafiłem lawirować i oszukiwać o wiele lepszą i ostrzejszą ochronę niż on, chociaż rozumiem, że się stara. Ale myślę, że nawet on zaczyna powoli zdawać sobie sprawę, że mnie nie uratuje. Ani on, ani żadna opieka, ani nawet Bóg, do którego modliłem się już tyle razy. I nie mówię tego prześmiewczo. Wyrosłem w wierze i to całkiem niezłym pojęciu wiary, więc modlitwa i wszystko co związane z religią były dla mnie kompletnie naturalne. Nadal zresztą się modlę, teraz tylko już chyba raczej z nawyku i przyzwyczajenia. Nie, to nie tak, że przestałem wierzyć, czy coś takiego. Po prostu zdaję sobie sprawę, że już raczej mi to nie pomoże ani niczego nie zmieni. Po prostu zabłądziłem już tak totalnie, upadłem tak nisko, że nie byłbym w stanie zmienić się, albo w jakiś sposób zmazać moich błędów. Złamałem chyba wszystkie możliwe przykazania i to tak, że chyba każdy przeżegnałby się po dwa razy, jakby o wszystkim usłyszał.
Wyciągam z woreczka jedną parę igieł, po czym podwijam rękaw swojej bluzy, obwiązując cienkim paskiem materiału ciasno skórę nad łokciem. Już od dłuższego czasu nie jestem w stanie zasnąć, a tylko morfina połączona z tabletkami nasennymi gwarantuje mi chociaż parę godzin spokoju. Chociaż to też działa już coraz słabiej. Możliwe, że jestem już całkiem nieźle zakonserwowany.
Po paru minutach na nowo opuszczam rękawy, tak, że praktycznie zakrywają mi kostki dłoni. Aczkolwiek przestałem już ciąć się na przedramionach. Okazało się to zbyt widoczne i trudne do ukrycia. Nagle, jakiś dziwnym cudem, każdy w kadrze stał się ekspertem od blizn i udawanie, że porysowałem się przycinając krzewy albo podrapał mnie kot kuzyna przestało wchodzić w grę. Uśmiecham się krzywo sam do siebie. Nie, to nie tak, że jestem wariatem. Doskonale sobie zdaję sprawę, że powoli, ale skutecznie, zabijam sam siebie. Ale czyż nie na to zasługuję?
W końcu, tak jak już wspomniałem, złamałem chyba wszystkie przykazania. I nie, to nie tak, że rozdmuchuję drobnostki. Zresztą zdaję sobie sprawę, że mojej duszy nic już nie pomoże. Może, może, że gdybym wtedy, 10 lat temu, nie spierdolił po tym jak potrąciłem tego dzieciaka, przyjął na siebie wszystkie konsekwencje, teraz byłoby inaczej. Może w jakiś sposób chciałbym chociaż walczyć.
A teraz? Doszedłem do wniosku, że nie ma już sensu. A skoro upadłem już tak nisko, to nie ma żadnych przeciwskazań, abym to dokończył.
Nie zabijaj.
Odebrałem już jedno życie. Teraz, już całkiem świadomie i chyba nawet bez skruchy odbieram drugie. Swoje własne.
_______________________________
Przyznam, że na początku ten shot miał wyglądać całkiem inaczej. Coś się jednak pomieszało i wyszło jako różna interpretacja V przykazania - tej "tradycyjnej" interpretacji z połączeniem kilku różnych, w tym właśnie okaleczania się i samobójstwa.
Jeśli przeczytałeś - zostaw po sobie jakiś ślad!
Mam nadzieję, że tym razem kolejna część pojawi się dosyć szybko, aczkolwiek nie jestem w stanie nic obiecać, bo mój laptop musi powędrować do naprawy hah
Do zobaczenia,
Ola
CZYTASZ
Decalogue
Fanfiction"....If the heavens ever did speak..." 10 przykazań. 10 religijnych i moralnych zasad, z którymi oni radzą sobie raz lepiej, raz gorzej. Myślisz, że są kryształowi? Że są tacy, jakich ich przedstawiają? Są ludźmi. Ludźmi, który błądzą, upadają, pope...