chapter five

2.1K 147 33
                                    

Blada poświata księżyca przebijająca się przez powierzchnię zielonkawej wody dotarła do dormitorium chłopców, padając na łóżka Ślizgonów. 

Jasnowłosy, leżący na łóżku na wznak, liczył godziny, które dzieliły go od krzyków Zabiniego na temat pory wstawania, które, gdyby nie wczesny ranek i naturalna niechęć do choćby wyściubienia nosa spod kołdry, byłyby całkiem zabawne, biorąc pod uwagę fakt, że Blaise nie wyglądał na rannego ptaszka. 

Zazwyczaj Blaise'a dotykała niemożliwa do powstrzymania chęć obudzenia każdego w zasięgu jego wzroku, gdy Draco nie mógł zasnąć. Chłopak podejrzewał, że Zabini miał jakiś dziennik z datami wybiegającymi w przyszłość i dokładnie wiedział, kiedy ma krzyczeć i zrywać niespodziewanie kołdry.

Tak więc Draco liczył, dochodził do wniosku, że jest późno i powinien ponownie zasnąć, a następnie liczył od nowa, aż w końcu wsiadł na tę monotonną karuzelę i poddał się jej ruchowi, nawet nie protestując. Miał nadzieję, że długo nie będzie się na niej kręcił; może znużony liczbami w końcu zaśnie.

Ogłuszająca cisza, która panowała w dormitorium, została brutalnie i niespodziewanie przerwana przez głośne chrapnięcie Crabbe'a. Gdy tak leżał, ze stopami ułożonymi na drewnianej ramie łóżka, z ramieniem pod głową i lewą ręką, która niemal dotykała podłogi wyścielonej ciemnozielonym dywanem, chrapiąc głośno i przeciągle, brzmiał i wyglądał jak wyjątkowo nieurodziwe zwierzę z zatkanym nosem.

— Merlinie... — westchnął Malfoy, odchylając głowę i jeszcze mocniej wgniatając ją w poduszkę.

Potrzebował spokoju. Potrzebował ciszy, nawet tej ogłuszającej, która otaczała go jeszcze kilka minut temu. Teraz wydawała się mu bardzo potrzebna, w przeciwieństwie do pochrapywania Crabbe'a.

I tego przeklętego szeptu. 

Był głośny i przenikliwy, ale nikt się nawet nie poruszył, aby go upomnieć. Możliwe, że przez fakt, iż rozlegał się tylko w jego głowie, ale był na tyle realistyczny, że od czasu do czasu Draco spoglądał w bok, aby upewnić się, że dziewczyna nie leży koło niego i nie szepcze mu tych słów do ucha.

"Trudno, jakoś poradzę sobie sama."

Czy Prudence Parkinson naprawdę miała zamiar iść do biblioteki? Przekradłaby się przez korytarze nieznanego jej zamku, najpewniej gubiąc się po drodze przynajmniej dwa razy? Wyobrażał sobie, jak nasłuchuje każdego, nawet najcichszego dźwięku, który wskazywałby na czyjąś obecność, jak chowa się w ciemnych wnękach za monumentalnymi rzeźbami wspaniałych czarodziei, pozwalając, aby mrok w nich panujących objął ją i schował w sobie. Czy naprawdę zamierzała ukraść książkę? Ze szkolnej biblioteki?

Draco mimowolnie prychnął. Kradzież książki ze szkolnej biblioteki — brzmiało żałośnie i śmiesznie, a mimo to Prudence traktowała to poważnie i nie wyglądała na kogoś, kto zamierzał z tego zrezygnować tylko dlatego, że została sama.

Do czego były jej potrzebne księgi z Działu Zakazanego?

A zresztą, co go to obchodzi?! Był na siebie wściekły, że o niej myślał. Nie powinna go interesować, tak samo, jak jej los i to, jakie konsekwencje poniesie — to wszystko powinno mu być obojętne. Była tylko dziewczyną, wyjątkowo głupią, jeśli naprawdę zamierzała zrealizować swój plan. Wyjątkowo sprytną, biorąc pod uwagę fakt, że jego też chciała w to wplątać.

Pokręcił głową i przymknął oczy, chcąc się tym zmusić do snu bez szeptów czarnowłosej, które dźwięczały mu w uszach, bez jej zachęcającego spojrzenia, które przewijało mu się przed oczami, gdy je zamykał na dłuższą chwilę. Nie chciał wiedzieć, że aura, którą roztaczała Prudence, ta nieprzyjemnie nieodgadniona, kręci się przy nim i tylko czeka, aż Draco się załamie. Aż się skusi. Nie wiedział, co się dokładnie wtedy stanie, ale nie było to nic przyjemnego.

Prudence[Draco Malfoy]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz