Rozdział 11 ~ Elane

11 2 0
                                    

I znów wpadam do wody. Moje płuca płoną, płoną za każdym razem, gdy walczę o chust powietrza. Wyciągam ręce, próbując chwycić się ostatniej deski ratunku.

Nie ma jej.

Wpadam do głębi.

I znowu to samo. Tym razem się uda. Wierzgam wszystkimi czterema kończynami i walczę. Walczę o życie. Ktoś wyciąga do mnie rękę, a ja łapię ją w pośpiechu. Uratowana.

Dlaczego więc pochłania mnie ciemność?

***

Budzi mnie napływ świeżego powietrza. Zginam się w pół i kaszlę, by pozbyć się resztek wody z moich płuc. Zostaję oślepiona przez światło, zupełnie pozbawiona zmysłów. Z trudem przełykam ślinę, próbując pozbyć się czarnych plam z pola widzenia. Po pewnym czasie odzyskuję wzrok, a moje nozdrza wypełnia zapach igieł. Leżę na trawie, w pewnej odległości od jeziora. Próbuję wstać, ale kończy to na panewce. Zderzam się z twardą ziemią i od razu żałuję, że kiedykolwiek stanęłam na nogi.

- Odradzałbym wszelkich prób wstawania. Nawet tak upartej istocie jak ty. – odwracam się w stronę, z której dochodzi głos. Colin siedzi na głazie i zaciska rzemień na swojej ręce. Gdy uśmiecha się nonszalancko wszystko sobie przypominam. Wraz z ostatnimi wydarzeniami.

- To nie ja próbowałam nas zabić. – cedzę przez zaciśnięte zęby i zdeterminowana ponawiam starcie z grawitacją. Chłopak widząc moje mozolne próby zeskakuje z głazu i pomaga mi stanąć w pionie. Kłania się nisko, a ja z trudem oponuję, gdy znów na jego twarzy pojawia się uśmieszek. Nagle zdaję sobie sprawę z tego, gdzie się znajdujemy. Nie jest to wielka rzeka, nad którą prowadzi autostrada. Nie jest to miasto oświetlone światłami lamp i hukiem życia. Nie. Znajdujemy się na brzegu jeziora, a wokół nas góruje las. Woda swobodnie płynie, słychać śpiew ptaków, szum drzew. Słońce wysoko góruje nad widnokręgiem, mimo tego, że według normalnego czasu powinna być noc. Wszystko wydaje się żyć swoim życiem, życiem okrytym magią, niedostępną dla zwykłych oczu. Odwracam się do Colina podnosząc brwi, a on jedynie szczerzy się wesoło.

- Witamy w Elemor, Wasza Wysokość.

***

Kiedy byłam mała, uwielbiałam piesze wędrówki. Cieszyłam się na każdy rodzinny biwak w ciepłe, niedzielne popołudnie. Gdy to odeszło w niepamięć, musiałam pocieszać się wycieczkami szkolnymi. Zwykle nie były one tak ciekawe jak biwaki, jednak warto było odpocząć na kilka dni od tłoku miasta. Teraz idąc już kolejną godzinę po nierównym terenie, na nieznanych ziemiach pokrytych magią, szczerze brakuje mi Londynu. Co prawda Colin obiecuje i zapewnia mnie, że wie gdzie jesteśmy i że niedługo dojdziemy do pierwszych osad. Przestałam to wierzyć, gdy za pagórkiem znaleźliśmy kolejny pagórek. Podążamy zgodnie z nurtem rzeki, bowiem „wszystkie rzeki prowadzą do wodospadu" cokolwiek to znaczy. Jestem głodna, mokra, pokrywa mnie brud i na dodatek Colin kompletnie się do mnie nie odzywa. Ma mocno zaciśniętą szczękę i wyostrzony wzrok. Równie dobrze mógłby użyć swoich mocy, aby wezwać pomoc. Niestety moje propozycje skwitował machnięciem ręki.

- Daleko jeszcze? – pytam, gdy mijamy głaz, który wygląda identycznie jak ten który ominęliśmy 10 minut temu.

- Jesteśmy na dobrej drodze – wskazuje ręką wolną przestrzeń – Za tym zakrętem powinniśmy dotrzeć do wioski Rybaków. – Odwraca się w moją stronę i patrzy mi głęboko w oczy. Dobrze wie, że straciłam do niego zaufanie jakieś pół godziny temu, kiedy mówił to samo. Próbuję rozprostować szyję, aby uciec od niego wzrokiem.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Feb 19, 2020 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

The trail of the soulWhere stories live. Discover now