10. Czuję się tak jakoś kobieco

169 32 94
                                    

Czuję się jak pośmiewisko, życiowa porażka, kupka nieszczęścia.

Beata załatwiła mi wizytę u kosmetyczki, a w tym manicure paznokci i zabiegi odmładzające na twarz. Grzecznie poprosiłam panią, aby jednak zrobiła mi zabieg postarzający, a ona tylko się roześmiała, uznając to za żart. A ja mówiłam całkowicie poważnie.

Tym sposobem upiększona, jak tylko się dało, pojechałam z Beatą i Ewą, która do nas dołączyła, na zakupy. Tam zainwestowałam w całą masę ciuchów, na szczęście – lub nie – Beata jest dobra w szukaniu promocji. „Przecież takiej sukienki, w takiej cenie, to grzech nie kupić!". No, i kupiłam. Tak samo spodnie, parę bluzek, buty...

No właśnie. Buty. A dokładniej obcasy.

Dzięki niebiosom, Ewa szybko zrezygnowała z pomysłu, aby na siłę ubierać mnie w klasyczne, czarne szpilki, możliwie najwyższe. Mogła na to mieć wpływ moja niezdarność oraz gleba zaliczona w sklepie. Wiele dni wcześniej, podłoga pisała mi, że zawsze będzie blisko. Nie kłamała. Była blisko, za blisko. Wtedy Beata uznała, że możemy zacząć od innego typu butów. Szerokie obcasy lub koturny powinny wystarczyć na dobry początek.

Wciąż nie były to moje wymarzone buty, ale lepsze niż te pierwsze. Ewka zgodziła się iść na ten kompromis, pod warunkiem, że na zdjęcia ślubne założę „te śliczne, białe" i już chciała je kupić, ale wtedy przypomniałam jej, że do tego czasu możemy znaleźć coś jeszcze „śliczniejszego i bielszego".

Znalazłyśmy więc dla mnie jakieś buty na koturnie, Beata też sobie kupiła kolejną parę. Ewa ponarzekała, że nic jej nie pasowało.

I tym sposobem wystrojona w letnią sukienkę, koturny i kurtkę jeansową – wszystko zgodnie z zalecaniami modowej guru – maszeruję dzielnie na zakupy. Nie jest to proste, przyznaję. Na Śląsku chodniki nie grzeszą równością, a ja na każdej krzywiźnie niemal skręcam sobie kostkę. Ale jeszcze żyję.

Już prawie przyzwyczaiłam się do grubej warstwy lakieru hybrydowego na paznokciach, jednak wciąż czuję się dziwnie, pisząc coś na telefonie. Zdecydowanie łatwiej było, gdy używałam zwykłego lakieru, ale skoro ten ma być lepszy, to nie będę się kłócić. Nie wiem, ja się nie znam.

O tyle dobrze, że postawiłam na naturalny makijaż, taki, jak robię zwykle, z tą różnicą, że dziewczyny kazały mi ten raz zainwestować w lepszy podkład. Różnicy nie czuję, ale muszę im przyznać, że w lustrze ją widziałam...

Robię ostatni – być może w całym moim życiu – głęboki wdech i podchodzę do drzwi automatycznych.

Które się nie rozsuwają.

No pewnie! W życiu nic nie może być takie łatwe i piękne! Nawet cholerne drzwi mnie nie łapią i nie mogą się otworzyć!

Robię krok w tył, cudem zachowując równowagę, ale się udaje. Gdy ponownie się zbliżam, drzwi już normalnie się otwierają, mimo to ja czuję, że cała się zaczerwieniłam. Sytuacja nieco mnie zażenowała...

Nieważne. Teraz muszę się skupić na czymś innym. Nie mam pojęcia, jak mogłabym zagadać do Filipa, ale wiem, że muszę to zrobić. Dzisiaj albo nigdy. Bo jeśli nie odważę się teraz, to czy odważę się kiedykolwiek? Wątpię.

Drżącą ręką wyciągam z małej torebki listę zakupów. Wolę ją mieć, bo z tego stresu w innym wypadku na pewno wszystkiego bym zapomniała. W pierwszej kolejności będę potrzebować czerwonego koszyka. Tak, to może być dobry pomysł, biorąc pod uwagę długość listy.

Chwytam plastik, a spoglądając na swoją dłoń, dostrzegam różowy lakier. Ten momentalnie przypomina o swoim istnieniu, podobnie koturny i sukienka, i makijaż... Czuję się... Czuję się tak jakoś kobieco.

Nadzieja w skarpetkachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz