– Hania... – Paweł ciągnie mnie za rękę i po raz kolejny powtarza to samo pytanie: – A musimy iść do tej Biedronki?
– Płyta ci się zacięła, czy co? – warczę, mając nadzieję, że chłopak wystraszy się jak ten facet w podstawówce. Nie musi aż tak bardzo, wystarczy ociupinkę.
– Nogi mnie bolą – brat przeciąga ostatnią samogłoskę – i chcę się pochwalić mamie planem!
Cóż, Paweł zna mnie za dobrze i w ogóle nie boi się mojego groźnego tonu.
– Mama jest w pracy. I kazała nam zrobić zakupy. Jeśli ich nie zrobimy, to nie będzie obiadu.
Ten argument widocznie działa na już pierwszaka, bo puszcza moją rękę i idzie prosto. Ma naburmuszoną minę, jakbym nie wiem, co mu zrobiła, ale w każdym razie już tak nie marudzi. Nie słownie.
Ale wyraz twarzy ma taki, że jakbym zobaczyła jakąś kobietę z takim dzieckiem, to dzwoniłabym na policję... Ale maruda z tego Pawła! Mnie na te swoje sztuczki nie nabierze!
Automatycznie chwytam go za rękę przed przejściem dla pieszych, ignorując jego „ała". Lepszy brat z obolałym nadgarstkiem, niż rozjechany.
Zatrzymujemy się na chodniku, a ja wyraźnie wykazuję chęć przejścia na drugą stronę, uważnie obserwując ulicę. Używam tricku z patrzeniem na kierowców, których powinno to przekonać do zwolnienia na tyle, żebym zdążyła się wpakować im przed maskę i wymusić pierwszeństwo. Zazwyczaj działa. Może nie zawsze jest do końca bezpieczne, bo czasami okazuje się, że kierowca swoim zwalnianiem wcale nie wyraża chęci zatrzymania się... W każdym razie, ja wciąż żyję, mimo pamiętnego ostrego hamowania jednego z kierowców w zeszłym tygodniu. Ale to nie ja wpadłam na pomysł wyprzedzania się tuż przed przejściem dla pieszych. Wtedy to naprawdę nie była moja wina, bo auto na prawym pasie się zatrzymało, a lewy, kiedy na niego wchodziłam, był pusty...
Na tych rozmyślaniach mija mi czas oczekiwania, aż ktoś łaskawie chociaż zwolni. Ale nie ma szans, przecież ten odcinek drogi w środku miasta to cholerna autostrada! Znudzony Paweł na zmianę kopie butem w ziemi i wymachuje swoją tytą.
A wiecie, kto nas mija, spojrzawszy mi centralnie w oczy, ale nawet nie zwolniwszy?
Tak, macie rację, policja.
Dlaczego mnie to nie dziwi?
I w końcu moim oczom ukazuje się wyrwa w sznurze aut pędzących jedno za drugim. Szarpię brata, żeby szybko wchodził ze mną na pasy i żeby równie szybko z nich zejść.
– Szybciej by było, jakbyśmy poleźli na światła – burczy niezadowolony.
– A bo ja miałam to wiedzieć? Nie wiedziałam, że teraz tu aż tak ciężko przejść, tak to byśmy tam poszli – odpowiadam szybko, udając, że nie słyszałam „poleźli". Mama prosiła, żeby go pilnować, żeby mówił ładną polszczyzną, ale... Przecież edukacja gwarowa jest ważna, prawda? Śląski się ceni. Chyba.*
Do Biedronki zostaje nam parę metrów, a ja, żeby przerwać ciszę, dodaję:
– Co prawda dokłada się sporo drogi, ale jak będziesz już chodził sam, to chodź na światła, dobra? – pytam.
– Ja* – potakuje Pawełek, a tego już nie mogę tak zostawić. Fakt faktem, że mama jest przewrażliwiona, ale... No, różnie bywa, dlatego wtrącam:
– Nie ja, tylko tak.
– Ja, ja, ja! – głośno odpowiada zadowolony Paweł, a ja wzdycham cierpiętniczo.
Wchodzimy do marketu, gdzie zaraz przy wejściu chwytam mały, czerwony wózek i próbuję sobie przypomnieć listę zakupów. Paweł wrzuca do koszyka tytę i, biegnąc w stronę stoiska z pluszakami, krzyczy na pół sklepu:
CZYTASZ
Nadzieja w skarpetkach
HumorNiepotrzebne skreślić List motywujący/motywacyjny Szanowni państwo. Nazywam się Hanna H./Hanka/po prostu Hania, urodziłam się w samym środku nigdzie/na Górnym Śląsku, gdzie obecnie mieszkam z dwoma dzikimi zwierzątkami/dwójką młodszego rodzeństwa or...