Rozdział 17

345 44 20
                                    

Mickiewiczowe dłonie drżały ze strachu i bezsilności.
Nie robił nic nadzwyczajnego w tamtym momencie, jednak czuł jakby robił wszystko na raz i nie mógł się wyrobić.
Coś mocno bolało go w klatce piersiowej, to sumienie, to rana.

Nie zagojona, co prawda.
Bo rany nigdy się nie goją, po prostu się do nich przyzwyczajamy, do ich bólu, do ich szczypania, do ich krwi.

Słowacki siedział tuż obok Adama i zaciskał swoje dłonie na materiale spodni.
Brunet spoglądał na szatyna smutnym wzrokiem, tak dawno go nie widział - i z takim samym zapałem co podczas odwiedzin w szpitalu cierpi na jego widok.
Niezręczna cisza wypełniała pomieszczenie, Adam zaczynał zapominać jakim sposobem się tutaj znalazł, tutaj, tuż obok Juliusza.
Nie tego samego co kiedyś, ale wciąż Juliusza.
Którego kochał.

Uczucie, którym darzył młodszego wywoływało w nim poczucie winy i beznadziejności.
Chciał go chronić, jak tylko mógł, a tym czasem to on go obronił, tracąc przy tym coś niezwykle ważnego.
Nie wzrok, stracił dawne podejście do życia.
To nie był ten sam Juliusz, Adam o tym doskonale wiedział - sam przestał być Mickiewiczem, był kimś innym, którego dawny Adam nie znał, a nawet jeśli by znał - w życiu by się do niego nie przyznał.

Bo jakże trudno przyznać się do swoich słabości...

Do swoich kłamstw, do prawdziwego siebie.

To tak, jakby przyznać się obcemu człowiekowi do tego - że według ciebie jest brzydki lub wydaje nieprzyjemny zapach.

Adam w pewnym momencie z trudem przełknął ślinę i wytarł drżącymi dłońmi oczy, następnie chwycił dłonie Juliusza i ukrył je w swych własnych.
Szatyn budząc się z transu, odwrócił głowę w jego stronę - tak jakby go widział lecz tak naprawdę.

Widział ciemność, prześladującą go od dłuższego czasu.
Nienawidził jej, nie potrafił się z nią pogodzić ani zaprzyjaźnić, choć była jedynym obrazem, które jego oczy potrafiły wytworzyć.
Przerażało go to, miał nadzieję, że to tylko sen i wkrótce się obudzi.
Z dnia na dzień począł tracić nadzieje - aż całkiem ją zgubił.
Zniknęła, bez śladu.
Wtedy gdy jej potrzebował.

Adamie... ja nic nie widzę, pomóż mi...

Potrzebuję cię...

Bardzo!

Adam westchnął i spojrzał w ślepe oczy Juliusza.

- Julek... przepraszam.. - powiedział kruchym tonem, który sprawiał wrażenie, że zaraz się rozpłacze.

- Nie przepraszaj, to nie twoja wina... - spuścił głowę Słowacki i splótł ich palce razem ze sobą.
Mickiewicz delikatnie się zarumienił.

Czy powinien teraz mu powiedzieć?

O tym jak się czuł cały ten czas?

O tym jakie myśli go dręczą co noc?

O tym jak bardzo chciał go pomimo wszystko obok siebie?

- Julek, muszę ci o czymś powiedzieć - Mickiewicz mówiąc to poczuł, jak Juliusz wtula się w niego, swoimi lokami łaskocząc jego szyje i podbródek.
Wzrokiem bierzył w dal, kolejny raz myśląc - czy to dobry pomysł.
Objął Juliusza i przytulił do siebie, zamykając ich w szczelnym uścisku.
Adam chciał by tak zostało, by Juliusz już wiecznie był przy nim.
By wszystko wróciło do normy z małym wyraźnym wyjątkiem.
Już nigdy nie powiedzieli by sobie nic złego.

- Słucham... - cichy głos wydobył się z ust Słowackiego, tym samym łagodząc negatywne myśli Adama.

Gula w gardle bruneta, niespodziewanie utkwiła.
Pomimo tego, uniósł podbródek Juliusza i złączył ich usta w krótkim, pełnym emocji pocałunku.

.
.
.

Odwzajemnił.

___
517

Adamie, ja... nic nie widzę | SłowackiewiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz