₰ Rozdział 14 - Pierwsze oznaki wojny ₰

234 27 42
                                    

        Karol i Hubert wyszli z lasu i trafili na przedmieścia kolejnej osady, której nie znali. Szatynowi przeszedł ból i czuł się dobrze, ale przeklęta rana, która zajmowała cały nadgarstek, rozlazła się na przedramię i skrawek klatki piersiowej oraz część żeber. Zaniepokoiło to blondyna, który co jakiś czas bacznie obserwował stan przyjaciela; bardzo się o niego martwił i nie chciał, aby stała mu się krzywda. Owszem, na początku go nie lubił, bo był szorstki, małomówny i sztywny: Teraz się zmieniło ich podejście do siebie. Są prawdziwymi przyjaciółmi gotowi oddać za siebie życie. Natomiast to tajemnicze uczucie, które zaczęli miewać od kiedy pierwszy raz siebie ujrzeli, nie zniknęło, a stawało się z dnia na dzień silniejsze. Hubert spojrzał na Karola, który rozglądał się po oddalonych nizinach i wyżynach, które porastała wysoka trawa i gdzieniegdzie różno-kolorowe kwiaty, a niebo zasłaniały przerywane, białe chmury, które zasłaniały wysoko świecące słońce.

- Czujesz się już lepiej? - spytał wampir, na co tamten odwrócił wzrok od krajobrazu, aby spojrzeć na niego.

- Ta, przeszło mi; myślałem, że wyzionę ducha - zaśmiali się oboje krótko.

- Cieszę się, że jest ci lepiej. Nie wiedziałem już, jak mam ci pomóc i mało brakowało, a bym się rozpłakał z bezsilności...

      Karol znów się zaśmiał.

- Serio? Aż tak się martwiłeś?

- Oczywiście! Jesteśmy przecież przyjaciółmi, prawda? - wypalił nagle, a zszokowany Karol uniósł brwi do góry.

- Przyjaciółmi...? Myślałem, że mnie nie lubisz.

- Ależ lubię, wcześniej nie przepadałem za tobą - przyznał.

- Cóż, no to jesteśmy przyjaciółmi - szeroko się uśmiechnął. Hubert także odwzajemnił lekki uśmiech.

      Nagle wampir usłyszał niepokojące krzyki; rozejrzał się wokół, a za sobą ujrzeli kilku uzbrojonych wojowników na koniach z Klanu Czerwonego Słońca. Biegli w ich stronę z uniesionymi ponad głowami błyszczącymi w słońcu maczetami. Karol obrócił się do tyłu i zastygł; wyciągnął dłoń w stronę chłopaka, która lekko drżała.

- Złap mnie za rękę! - rozkazał. Wojownicy zbliżali się do nich, więc Hubert, nie zwlekając, chwycił rękę przyjaciela i ten go wciągnął przed siebie na grzbiet Lungi. - Trzymaj się mocno.

      Hubert objął szyję jelenia, aby nie spaść i zaczęli uciekać przed wrogami. Lunga zwinnie pędziła przed siebie; skakała po dużych głazach wystających z ziemi i omijała wszelkie dziury. Wojownicy wciąż siedzieli im na ogonie, a w końcu wyciągnęli łuki i celowali prosto w nich, lecz strzały trafiały tylko gdzieś w bok, albo pod nogi zwierzęcia. Karol wyprostował się chcąc sięgnąć do kołczanu na plecach i łuk.

- Przejmij kierowanie Lungą - Hubert zrozumiał polecenie i chwycił lejce. Karol nałożył strzałę na cięciwę, obrócił tułów do tyłu i wymierzył w jednego z uciążliwych wrogów. Wypuścił strzałę, która z prędkością światła i głośnym świstem odcięła głowę wojownikowi, który jeszcze parę chwil siedział na koniu, a potem z tryskającą krwią z szyi upadł na ziemię. Pozostali przestraszyli się i dali sobie spokój, robiąc odwrót, nie chcąc, aby spotkało ich to samo, co ich kolegę. Szatyn uśmiechnął się zwycięsko i przewiesił sobie łuk na tułowiu; obrócił się do przodu. - Możesz zwolnić, już nas nie gonią. 

     Hubert pociągnął za lejce i zatrzymał zwierzę. Ulga minęła jednak na krótką chwilę, bo ujrzeli coś, co spowodowało u nich nagły szok i zwężenie się źrenic przez strach: Dotarli na skraj lasu, gdzie było pełno martwych dzików leżących bez życia na błotnistej ziemi, a odór zgnilizny drażnił ich nozdrza, przez co musieli zatkać nosy. Podeszli bliżej.

- Co tu się stało...? - szatyn nie mógł uwierzyć własnym oczom.

- Dziki się zbuntowały... Ale co mogło je zabić? - zapytał samego siebie z myślą, że Karol odpowie mu na to pytanie. Oboje zsiedli z Lungi i podeszli do martwych dzików. Okazało się, że pomiędzy dwoma truchłami spośród setek dzików siedzi skulony człowiek, który schował twarz w kolanach i oplótł je rękami, bardzo drżał. Hubert zdziwił się jego obecnością i niepewnie do niego podszedł, po czym ukucnął.

- Wszystko w porządku? - wydukał, a mężczyzna powoli uniósł głowę i spojrzał nieśmiało na niego. - Czy wiesz może, co tu się stało?

- K-Keito... Zaatakował naszą osadę... Dziki staranowały nasze domy... Tylko my przeżyliśmy, nikt więcej - głos mu się załamał i rozpłakał się. Hubert położył mu dłoń na ramieniu. Wtedy doszedł do nich Karol, a za nim Lunga.

- Hubert, kto to jest? 

- Próbuję się dowiedzieć - oświadczył i znów spojrzał na mężczyznę. - Wy, to znaczy kto? Ilu z was udało się przeżyć? 

- Tylko kilkadziesiąt osób... Moja żona, córka i syn, zginęli... - próbuje nie rozpłakać się histerycznie. - ...Zostały tylko nieliczne rodziny i moi koledzy.

     Szatyn ukucnął obok nich.

- A jak się nazywasz? - zapytał.

- ...Seth - wychlipał mężczyzna.

- Dobrze, Seth. A nie wiesz może, co zabiło te dziki? 

- Wiem tylko tyle, że kłusownicy z naszej osady powtykali broń wybuchową w ziemię, a gdy one się zbliżyły do nich, bomby wybuchły i rozniosły je w powietrze, rozrywając cielska na strzępy - rozejrzał się po całej okolicy. - Sami widzicie, co z nich zostało...

     Przyjaciele rozejrzeli się, aż w końcu usłyszeli krzyki jakichś mężczyzn, który dobiegał z kilku metrów dalej. Oboje wstali i obeszli jednego z martwych dzików i zastali tam grupę mężczyzn próbujących uwolnić swojego kolegę, którego przygniatało tonowe cielsko. Oboje podbiegli do siłujących się mężczyzn i pomogli im; jak się okazało, nie tylko on był przygnieciony, ale jeszcze dwa duże, białe wilki, które jak ujrzały Huberta, zaczęły z utęsknieniem skomleć. Hubert nie ukrywał radości i wtulił się w nie, nie zwracając na smród zgniłego ciała dzika. 

- Wilki! - krzyknął ktoś z przerażeniem i odsunęli się do tyłu lekko przerażeni; zaś wilki nie miały ochoty ich zaatakować.

- Saphir, Abel! - uśmiechnął się, a wilki machając swoimi ogonami, lizały swojego pana po twarzy. - Tak się o was martwiłem...

- ...Hubert - odezwał się Karol, na co wilki odpowiedziały mu warknięciem. - To twoje wilki?

- Tak - zwrócił się do pupilów. - Spokojnie, chłopcy, Karol to przyjaciel - pogłaskał zwierzęta po głowie łagodnie się uśmiechając. 

- Panie, twoja matka oszalała - odezwał się Saphir. - Musisz ją powstrzymać, bo wampiry właśnie wyruszyły do puszczy. 

     Miny Karola i Huberta natychmiast zrzedły, tak jak zszokowanym mężczyznom. Wampir poczuł furię, a jego oczy zmieniły kolor z błękitu na czerwień.

- Gdzie ona teraz jest? - w jego głosie słychać wściekłość.

- Jest z nimi; ruszajmy tam jak najszybciej, może zdążymy - tym razem odezwał się Abel. 

      Hubert wstał i spojrzał stanowczo na szatyna, który był także zdenerwowany; spojrzeli na siebie.

- Karol, ruszamy tam. Nie możemy pozwolić, aby Duch Lasu stracił życie, bo inaczej rozpęta się prawdziwe piekło! 

- Wiem - podszedł do Lungi i wsiadł na jej grzbiet. - Ja mam jeszcze coś do załatwienia. Spotkamy się wkrótce, Hubi.

      Pociągnął za lejce i pobiegł w przeciwną stronę, zostawiając oszołomionego wampira. On pierwszy raz powiedział do mnie zdrobniale, pomyślał, czując tak jakby... Szczęście. Lekko się uśmiechnął i wsiadł na grzbiet Saphira, który sięgał mu wzrostem do obojczyka.

- Ruszaj!

₰₰₰

Okej, nie spodziewałam się, że opublikuję jeszcze jeden rozdział w tym tygodniu ;w; Potraktujcie to jako maraton, okej? ❤

Słów: 1150

Dolina Wiatru i Słońca ×DxD×Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz