Ten tekst zaczynałam co najmniej pięć razy. Powód jest prosty: nie wiedziałam jak ugryźć temat, który przewałkowano już tak wiele razy, a który najwyraźniej wciąż jest czarną magią. Bo choć bez trudu można trafić na artykuły czy filmy o vanity publishing, wciąż pojawiają się osoby, które albo nie wiedzą jeszcze o tym, na co zwracać uwagę, albo już wpadły w pułapkę publikacji „dla próżności" i teraz bardzo gorzko żałują... lub przeciwnie, nie wiedzą, dlaczego skupia się na nich niechęć. A ja bardzo nie chcę, by ktokolwiek z czytelników Peopie- wpadł w taką pułapkę, dlatego postanowiłam jeszcze raz podkreślić temat – chociażby dla utrwalenia.
Zacznijmy od podstaw: książkę można wydać na trzy sposoby. Pierwszy, najbardziej polecany dla debiutanta, to oczywiście współpraca z wydawnictwem tradycyjnym. Co to oznacza? Wydawnictwo tradycyjne to takie, które działa... no właśnie, na tradycyjnych zasadach. Po otrzymaniu propozycji wydawniczej redaktor (sztuk jeden lub więcej) podejmuje decyzję, czy warto książkę wydać, czy nie. Jeśli tak, podpisuje się umowę (a wcześniej ją negocjuje). Następnie książce i autorowi przydzielany jest redaktor prowadzący, który koordynuje cały proces wydawniczy od korekty i redakcji, aż po promocję. Sam twórca oczywiście powinien brać w tym wszystkim udział, ale nie musi się o nic martwić. I, co najważniejsze, nie wykłada ani złotówki. To jemu wydawnictwo płaci za jego ciężką pracę.
Inną drogą jest selfpublishing, czyli wydanie książki samodzielnie. W takim wypadku autor przejmuje wszystkie obowiązki wydawnictwa. Sam musi znaleźć redaktora i zapłacić mu za jego pracę; potem znaleźć grafika i zapłacić mu za jego pracę; następnie znaleźć kogoś, kto przygotuje książkę do druku, złoży wydanie elektroniczne.... I tak, tym wszystkim osobom zapłacić za pracę. A potem jeszcze zadbać o dystrybucję oraz promocję. Czyli koszty, koszty, koszty i oczywiście wymóg posiadania dosyć specjalistycznej wiedzy z różnych obszarów. Trudne zadanie, ale niektórzy twierdzą, że opłacalne.
Istnieje jednak trzecia droga... aż chciałoby się powiedzieć, że wiodąca pośrodku, ale bynajmniej tak nie jest. Alternatywą dla wydawnictwa tradycyjnego i selfpublishingu jest bowiem vanity press, czyli coś, czego autorzy powinni się wystrzegać jak ognia. Jak awarii dysku. Jak włamania na konto. Dlaczego? Bo to najlepszy sposób, by dać się robić na własnych marzeniach.
Wydawnictwo (czy może raczej „wydawnictwo") typu vanity tylko pozornie oferuje lepsze warunki niż wydawnictwo tradycyjne. Często kusi nas też ludzkim podejściem i troską. W ofercie często możemy przeczytać ckliwe akapity o tym, jak to cenią każdą artystyczną duszę i pomagają rozwinąć skrzydła. W praktyce sprowadza się to oczywiście do zapewnień, że uzyskamy opinię na temat naszej pracy i pomoc w przeredagowaniu jej. Wystarczy, że zapłacimy ściśle określoną kwotę – a więc, w przeciwieństwie do selfpublishera, od razu wiemy czego się spodziewać. Gdzie tkwi haczyk? Ano w tym, że taka firma zarabia nie na sprzedaży książek, ale na was, czyli autorach, którzy wykładają pieniądze na wydanie. Co za tym idzie, promocja nie jest aż tak ważna. To znaczy stop, inaczej. Jest ważna – dla pisarza, nie dla wydawnictwa, które wcale nie musi się do tego przykładać.
Z tego samego powodu nie ma potrzeby, by szczególnie przyglądać się jakości dzieła – i to jest o wiele poważniejszy problem. W vanity nikt wam nie powie „och, ta książka jest słaba, próbuj dalej". Tam zawsze przyjmą was z otwartymi ramionami, poklepią po główce i powiedzą, że jesteście super (stąd nazwa takiego sposobu publikacji – vanity to po angielsku „próżność"), nawet jeśli nie jesteście. Prawdy na temat swojego warsztatu dowiecie się dopiero z wyraźnego ostracyzmu całego środowiska oraz z miernych opinii na LubimyCzytać. I ta prawda zaboli.
Książki z wydawnictw typu vanity łatwo rozpoznać właśnie po miałkiej fabule, miejscach, które aż proszą się o porządną redakcję, a także po ogromnej ilości błędów. Tak, również ortograficznych. Oczywiście są różne wydawnictwa – niektóre oferują niemal profesjonalny poziom wydania, ale mają gdzieś promocję, przez co autor znika całkowicie razem ze swoim debiutem. Istnieją jednak takie miejsca, w których nawet nie kładzie się nacisku na zatrudnienie korektora i puszcza się w świat nie książki, ale... opka. Opka, które doskonale znacie z Wattpada, albo i jeszcze gorsze. A chyba nie o to chodzi, prawda?
Moja rada? Jeśli przymierzacie się do wydania książki i macie na oku jakieś wydawnictwo, w pierwszej kolejności sprawdźcie, czy to nie vanity. Jak? Można to zrobić na dwa sposoby: pytając (w grupach dla pisarzy albo po prostu googlając opinie), albo na własną rękę, wczytując się w to, co znajdziemy na stronie wydawnictwa. Dostrzegacie gdzieś zakładkę „cennik", „nasza oferta", „kalkulator"? A do tego nazwa firmy właściwie nic wam nie mówi, bo na empikowych półkach w życiu go nie widzieliście? Prawdopodobnie jesteście na stronie wydawnictwa vanity, czyli należy stamtąd jak najszybciej uciekać. A jeśli już otrzymaliście propozycję i zastanawiacie się, skąd wziąć te kilka tysięcy, proszę, nie róbcie sobie tego. Nie dajcie sobie wmówić, ze za wydanie książki trzeba zapłacić, bo nie, ABSOLUTNIE NIE TRZEBA. Zły debiut może was dobić i pogrzebać, odbierając nie tylko marzenia, ale i pasję. Uwierzcie, lepiej wydać nieco później, może coś innego, ale porządnie. Oraz z pewnością, że wy i wydawnictwo stoicie po tej samej stronie barykady.
Katarzyna „Valakiria" Tkaczyk
CZYTASZ
Pas startowy |ZAKOŃCZONE|
De TodoSiadasz na fotelu, kładziesz się na łóżku, leżysz na podłodze. Włączasz komputer, tablet, telefon. Twoje palce dotykają klawiatury, czujesz znajome Ci uczucie ekscytacji tworzenia czegoś własnego, swojego świata. Jesteś pochłaniany przez wymyślne ep...