Rozdział 11

662 45 9
                                    

Ocknąłem się, czując, jak malec w moich ramionach zaczął się wiercić. Podparłem się na łokciu, spoglądając na swojego podopiecznego, który wiercił się przez chwilę, po czym otworzył oczy i spojrzał na mnie zasnutymi gorączką tęczówkami, których blask przygasł przez chorobę mimo niezdrowego błysku, który wywołała. Spojrzał na mnie, jakby wciąż nie kontaktował, ale w pewnym momencie w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia, dając znak, że mnie rozpoznał i mniej-więcej wie, co się dzieje. Próbował podnieść się do siadu, ale delikatnie ułożyłem go z powrotem na poduszkach, wiedząc, że nie powinien wstawać, bo znowu musiałbym go zbierać z podłogi, tak, jak kilka godzin wcześniej.

-Levi, trening...

Powiedział słabo, patrząc na mnie z dziwnym zagubieniem. Najwyraźniej gorączka nie pozwalała mu zachować trzeźwego myślenia i nie był świadom tego, że jest chory. Pogładziłem go po twarzy i zdjąłem suchy już ręcznik, wiedząc, że teraz tylko mu przeszkadza, zamiast pomóc zbić podwyższoną temperaturę.

-Dzisiaj nie ma treningu, musisz wyzdrowieć.

Zarządziłem, widząc lekkie zdezorientowanie malujące się na jego twarzy. Obserwował mnie, jak wstaję i podchodzę do stolika nocnego, gdzie stała świeża, przyniesiona zaledwie chwilę temu herbata i nalałem jej do czystego kubka, po czym wróciłem do niego i pomogłem usiąść i podałem mu kubek, by napił się czegoś ciepłego, tak, jak zaleciła Hanji. Chwyciłem kartkę, na której czterooka wypisała dawkowanie leków i skrzywiłem się lekko. To mu się nie spodoba. Podałem mu najpierw syrop, z którym nie było zbytniego problemu, ale gdy chwyciłem igłę, zaczął się chować, zakopując się coraz bardziej pod kołdrą. Po kilku minutach szarpaniny usiadłem na łóżku i zdecydowałem się zagrać inną kartą.

-Eren, nie ufasz mi?

Zapytałem, chociaż wiedziałem, że mi ufa, ale musiałem go zmusić w jakikolwiek sposób, żeby móc podać mu leki i szybko postawić go na nogi. Spojrzał na mnie spod kołdry z oczami przepełnionymi łzami. Wyglądał jak kupka nieszczęścia i miałem ochotę mocno go przytulić i przeprosić za moje słowa, ale powstrzymałem się, wiedząc, że jeśli to zrobię to nic nie osiągnę.

-Ufam! Ufam Leviemu najbardziej na świecie!

Zaprzeczył gorliwie płaczliwym głosem, który boleśnie wwiercał się w moją czaszkę. Wskazałem na strzykawkę, którą wciąż trzymałem w dłoni, robiąc najbardziej bolesną minę, na jaką mogłem się zdobyć, co w sumie nie było takie trudne, bo widząc go w takim stanie czułem niemal fizyczny ból, wiedząc, że to moja wina.

-Ale nie na tyle, byś pozwolił mi zaaplikować ci leki.

Powiedziałem cicho, odwracając wzrok i spuszczając ręce wzdłuż tułowia, czekając na reakcję. Chłopiec chwilę się wahał, ale w końcu wygramolił się spod kołdry i podczołgał do mnie, ciągnąc mnie za rękaw. Spojrzałem na niego przez ramię, wiedząc, że wygraną mam już w kieszeni.

-Levi może to zrobić, bo mu ufam.

Oznajmił i wystawił ramię. Patrzył na mnie pewnie z wydętymi wargami, gdy chwyciłem jego rękę, żeby się nie wyrywał i otworzyłem igłę, ale gdy zbliżyłem ją do jego skóry odwrócił głowę i zagryzł policzek, nie mogąc na to patrzeć, a w momencie, gdy przebiłem jego skórę, zobaczyłem łzy na jego twarzy. Wstrzyknąłem całą zawartość do jego krwioobiegu i wyrzuciłem strzykawkę, masując miejsce, gdzie go ukłułem i w końcu odwróciłem jego twarz w swoją stronę.

-Przepraszam, ale to konieczne, żebyś wyzdrowiał. Dziękuję, że mi zaufałeś.

Powiedziałem miękko z lekkim uśmiechem na ustach, a on wgramolił mi się na kolana i wtulił w moją klatkę piersiową, więc objąłem go ramionami i zacząłem głaskać uspokajająco po głowie, ciesząc się, że temperatura mu spadła i jest trochę lepiej, niż było.

OpiekunOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz