I

95 6 0
                                    

Rok 2545 Nowy Jork

Nad ogromnym, rozświetlonym milionami świateł miastem spowijały się ciemne chmury, które niczym gęsta mgła otulały wysokie, szklane budynki. Co chwila można było zobaczyć ludzi, pojazdy i roboty, które mknęły przed siebie, slalomem omijając blokowiska, jednak mimo to nie słychać było jakiegokolwiek szmeru. Każda istota, zarówno żywa, jak i martwa, poruszała się bezszelestnie, bez życia i jakiejkolwiek wewnętrznej radości. Nikt się nie uśmiechał, a przerażająca cisza sprawiała, że można byłoby uznać, że wszyscy już dawno poszli spać.

Samochody unosiły się ponad ziemią powolnie przedzierając się przez zakorkowane ulice, a grube krople deszczu obijały się o ich kolorowe dachy. Był to czas największego ruchu. Zarówno urzędnicy, lekarze, budowlańcy jak i inni mieszkańcy spieszyli właśnie do swoich domów, do dzieci i rozrywek dnia codziennego.

Nagle przez ulicę z ogromną prędkością przejechały trzy motocykle, a w jak dotąd spokojnej dzielnicy rozbrzmiały syreny policyjne. Deszcz powoli przemieniał się w ulewę, a ludzie nad których głowami unosiły się przezroczyste "talerze" osłaniające ich przed opadami niczym dawne parasole, jakby nie zdając sobie sprawy z zagrożenia, dalej nieśpiesznie szli przed siebie, wpatrując się w ziemię, tak, jakby szukali na niej jakiejś formy zbawienia.

Motocykle gwałtownie skręciły w wąską uliczkę, a ich cienkie koła sunęły po mokrym, popękanym asfalcie. Tuż za nimi w aleję wjechało kilkanaście radiowozów, które lewitowały nad ziemią wydając z siebie cichy, ale irytujący dźwięk.

Ciemna uliczka wypełniła się pojazdami, jednak gdy policyjne samochody niemalże zdołały doścignąć uciekinierów, nagle wyrosła przed nimi kilkunastometrowa ściana. Jeden z mężczyzn w osłupieniu otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz, chcąc sprawdzić, gdzie podziali się motocykliści, ale nikogo już tam nie było.

- Uciekli?!- zapytał oficer z innego radiowozu, na co mężczyzna lekko skinął głową.

- Musimy ich znaleźć. Nie możemy znów pozwolić im uciec!- zawołał głośno, a jego wkurzony głos odbił się echem od metalowych ścian. Wsiadł do samochodu i gwałtownie chwycił za kierownicę.

Tymczasem trzy motocykle przemierzały ostatnią już ulicę, dzielącą ich od granicy miasta. Zanim jednak opuścili Nowy Jork, gwałtownie zatrzymali się i postawili swoje pojazdy w całkiem losowym miejscu, tylko po to aby ruszyć biegiem w stronę starego magazynu. Gdy tylko wbiegli do środka, ujrzeli trzy duże łby skierowane prosto w ich stronę i zamarli w bezruchu. Trzy wysokie, dobrze zbudowane konie stały naprzeciwko nich patrząc niepewnie w ich stronę.

- Cholera.- warknął jeden z motocyklistów ruszając biegiem w stronę czerwonego, sportowego auta. Jednak w połowie drogi, nagle znikąd do jego klatki piersiowej przyłożony został pistolet. Mężczyzna stanął w miejscu, nie ważąc ruszyć się choćby o krok, a jego towarzysze powoli zdjęli z głowy kaski i również wycelowali broń w jego stronę.

Zdezorientowany uniósł wzrok, napotykając parę błękitnych tęczówek rzucających mu obojętne, pogardliwe spojrzenie, a po chwili namysłu całe jego ciało stało się niczym galareta. Przerażony cofnął się o krok, starając się nie zwracać uwagi na jej kpiący uśmiech.

- Rachel. - jego zduszony, drżący głos rozdarł przerażającą ciszę, a dłoń niepewnie odepchnęła lufę czarnego pistoletu.

- No proszę, więc jednak jeszcze pamiętasz moje imię. - kobiecy głos rozbrzmiał tuż przy jego uchu. Na twarzy nieznajomej zakwitł drwiący uśmiech. Mężczyzna przełknął ciężko ślinę i cofnął się o kolejne kilka kroków nie spuszczając czujnego wzroku z czarnowłosej. Uniósł ręce do góry w geście poddania się i z niepokojem obserwował otoczenie.

Przełamać GraniceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz