Nazajutrz rano Vetta obudziła się sama.
Uniosła się ostrożnie na łokciu, obrzucając spojrzeniem cały pokój. I westchnęła, ni to z ulgą, ni to z przekąsem. Lambert, siedzący spokojnie na drewnianej skrzyni, posłał jej pytający wzrok, przeciągając ostatni raz ostrzałką po ostrzu miecza. Jej miecza.
– Dobrze spałaś? – spytał, odkładając broń do pochwy i sięgając po drugi, stalowy, również należący do Vetty.
– Bywało lepiej. – Wiedźminka przeciągnęła się w bok, aż chrupnęły jej kości. Nie ten wiek. – Długo czekasz?
– Z pół godziny będzie – odparł Lambert takim tonem, jakby to było dla niego pięć minut. – Ale nie chciałem cię budzić. Jak śpisz, wyglądasz młodziej.
Vetta uśmiechnęła się nieco z przekąsem i poprawiła na sobie koszulę nocną.
– Dość nietrafiony komplement. Wiem, jestem stara, ale nie aż tak, żeby wyjść na niedołężną. – Wstała i zaczęła się ubierać. – Bardziej bym się martwiła o ciebie. W ciągu tego tygodnia pochwaliłeś mnie aż dwa razy.
Lambert pokręcił głową z niedowierzaniem. Ostrzałka znowu poszła w ruch.
– Doceń to, mała niewdzięcznico – odparł tylko.
– Doceniam, doceniam. – Uklękła przy swoich mieczach i dobyła srebrnego, oceniając robotę starszego wiedźmina. – No, całkiem nieźle.
Lambert oddał jej drugi. Vetta wsunęła go do pochwy i zarzuciła je na plecy. Musiał przyznać: pasowały do niej jak ulał. Wyglądały bardziej niepozornie niż ciężkie, wiedźmińskie, a były równie porządne i zabójcze. I nawet ładnie wyglądały, chociaż jego mało to interesowało.
– Ech, znowu ranek – westchnęła pod nosem kobieta. – Kolejny dzień w robocie. Ale najpierw śniadanie. – Spojrzała się na niego, pytając bez słów, czy wybiera się z nią.
Nie odpowiedział, ale wstał, wziął swoje rzeczy i razem wyszli coś zjeść. To wystarczyło.
Na śniadanie oberżysta podał im jeszcze ciepłą jajecznicę. Zjedli oboje, szybko przełykając porcje. Zapłacili za jedzenie, wypili jeszcze po solidnym kuflu lekkiego piwa, a potem wzięli konie ze stajni, wcześniej je osiodławszy, i skierowali się na północ. Było już około południa, słońce stało wysoko na niebie. Konie prychały, oddychając świeżym, górskim powietrzem, wypoczęte po nocy.
Vetta rozsiadła się wygodnie w siodle, przerzucając jedną nogę przez łęk niczym prawdziwa dama.
– To gdzie teraz, Wielki Zły Wilku? – spytała.
Lambert puścił przezwisko mimo uszu.
– Kończy się lato – stwierdził. – Jeszcze chwila, a trzeba będzie znaleźć miejsce do przezimowania.
– Wybieram Kaer Morhen – odparła natychmiast Vetta. – W zamkach i wszelakich warowniach zbyt mnie nie lubią.
– Faktycznie, trudno było nie zauważyć. – Wiedźmin wywrócił oczami. – A do tego czasu trzeba jakoś wyżyć.
– Masz jakiś specjalny cel? – Kobieta bawiła się wodzami Fulara.
– Skellige – odparł krótko.
– Czemu Skellige?
– Mam tam... sprawę do załatwienia. I jedno zlecenie. – Wygrzebał kawałek zmiętego pergaminu z sakwy i jej podał.
Vetta przez chwilę czytała ogłoszenie.
– To barbegazi... – mruknęła. – Kuzyn skolopendromorfów... no, będzie ciekawie. – Oddała mu pergamin.
– Wiem, co to jest. Znam Bestyariusz lepiej niż ty – parsknął Lambert.
– Wmawiaj sobie, wmawiaj. – Vetta znowu usiadła poprawnie w siodle. – Pytanie brzmi, czy mam się tam wybrać z tobą? Planowałam skierować się na zachód Kaedwen, a gdy przyjdą mrozy, biec od razu do Kaer Morhen, ale... cóż, zawsze plany mogą ulec zmianie.
– Nie ma potrzeby – zaprzeczył natychmiast tamten, ale zaraz się poprawił: – Znaczy, potrzeba jest, ale... tą drugą sprawę muszę załatwić sam – uściślił.
Kobieta uniosła znacząco brew, ale więcej się nie odezwała. Dotarli do rozstaju dróg, z czego jedna wiodła do portu, a druga w głąb lądu. Zatrzymała konia.
– Wobec tego powodzenia z obiema sprawami – powiedziała. W jej głosie pobrzmiewało nieco żalu. – Tylko nie daj się zabić. Jak się dowiem, że załatwiła cię przerośnięta stonoga, przysięgam, że załatwię czarodzieja, użyjemy nekromancji i spuszczę ci lanie w zaświatach!
Lambert parsknął pod nosem i pozwolił sobie na uśmiech.
– Wtedy wytłumaczysz się Vesemirowi – odparł. – Uważaj na siebie. Nie wiadomo, na co trafisz, ale coś ostatnio masz pecha i ciągle wracasz do siedliska chora lub poraniona.
– C'est la vie – odparła Vetta, wzruszając ramionami. Nie pytał się, po jakiemu to było. – Takie życie wiedźmina.
Lambert posłał jej długie spojrzenie. Wyglądał, jakby bardzo chciał coś zrobić, ale się powstrzymał. Skręcił konia w dróżkę w lewo, wiodącą na nabrzeże.
– Bywaj, Zabójczyni Królów – powiedział tylko. Vetta uniosła dłoń.
– Bywaj, Lambert – odparła. – Widzimy się w Kaer Morhen. O ile nie wcześniej gdzieś po drodze.
Trącił piętami Gwiazdkę. Klacz posłusznie ruszyła naprzód.
– Nie daj się poharatać – przypomniał. – Bo następnym razem to ja będę tym, który cię zszyje.
Vetta posłała mu ostatnie, nieco wyniosłe spojrzenie, patrząc nieco z góry, bo jej ścieżka się wznosiła.
– Ty? Jak zasłużysz, to łaskawie nie rzucę na ciebie Aksji, żebyś znowu poudawał Yennefer i wskoczył w kieckę! – zaśmiała się, po czym zacięła Fulara. Koń zareagował natychmiast. Została po niej chmura kurzu i mała, czarno-biała plamka, szybko niknąca w oddali.
Lambert znowu uśmiechnął się krzywo. Zagonił Gwiazdkę do kłusa i każde odjechało znowu na swój własny szlak.
CZYTASZ
Rusałka o niebieskich oczach [Zabójczyni Królów 2] |Wiedźmin|
Short StoryCoroczne przyjęcie Anny Henrietty w Toussaint przyciąga wielu chętnych, nie tylko arystokratów. Jeden książę, przybywający z Koviru, prosi o czuwanie nad wszystkim jednego wiedźmina. Jak się okazuje, przyjęcie skrywa dużo więcej tajemnic, niż ktokol...